Już podczas treningów przygotowawczych, okrojonych bo bez biegania, ale jednak wielogodzinnych, czułam, że mi się podoba. Potem niezapomniany, ba metafizyczny jakiś, start w Challenge Roth, gdzie wydarzyły się rzeczy, których jeszcze nie do końca potrafię zrozumieć, tak było cudownie. Do tego świadomość, że pełen dystans, to praca, praca i jeszcze raz praca. Talent też, trochę szczęścia, mądrości i sprytu również, ale jednak przede wszystkim ciężka praca. A ja lubię ciężko pracować. Suma małych kroczków i wielu zdarzeń z przestrzeni ostatnich miesięcy oraz wypadkowa wszystkich zwycięskich walk z leniem. Systematyczność, konsekwencja, upór. Dążenie do wielkiego, ambitnego i skonkretyzowanego celu. Tak! Wiem teraz jedno i wiem to na pewno! Ironman to mój dystans. To moja droga.
Droga, którą chcę teraz powoli zmierzać. Przekraczając kolejne granice i stając się coraz lepszym, coraz mądrzejszym sportowcem. Ojezó, ale zabrzmiało poważnie :) A ja po prostu chcę napisać, że tak mi się spodobało, że jest coś totalnie niesamowitego w pełnym dystansie (dobrze mówili), że zajarałam się tym ajronem na maxa i CHCĘ WIĘCEJ!
Jeszcze bez walki o slota w przyszłym i być może bez szans również i w następnym roku. Spokojnie, mamy czas, powiedział trener Kuba. Dużo pracy przede mną, aby realnie myśleć o zakwalifikowaniu się na Mistrzostwa Świata w Kona, ale jest to w zasięgu i nie zamierzam tak łatwo odpuścić. Choć – co ciekawe – Kona wcale nie jest tutaj najważniejsza! Serio.
Od zawsze chyba bardziej fascynowała mnie droga, a nie cel. Gonienie króliczka, nie jego złapanie. A droga, którą własnie odkryłam jest niezwykła i idealnie wpisuje się w moje postrzeganie pasji i triathlonu. I bez względu na to, co kryje się u jej kresu i czy dotrę kiedyś do celu czy nie, zamierzam sobie właśnie teraz nią iść. Po swojemu, z systematycznością i ciężką pracą, ale też – a może i przede wszystkim – z radością i w podskokach :)