Ciężko było się dostać do tego programu, jeszcze trudniej będzie dotrwać do Wielkiego Finału oraz odnieść w nim zwycięstwo. Na szczęście po drodze nie muszę eliminować żadnych rywali czy zdobywać głosów za pomocą sms-ów, a jedynie pokonywać przeciwności losu oraz walczyć z samą sobą. Choć ta akurat jest dosyć trudną i wymagającą przeciwniczką… Ale dam radę.
I jak w każdym reality show, mamy tu rzeczy pięknie wyreżyserowane, odpowiednio przefiltrowane i zmontowane, ale są też kadry nudne, których nie ożywi głupia mina czy motywacyjny suchar. Dzieją się też sprawy do bólu prawdziwe, pełne niekontrolowanych emocji, bólu, charczenia i smarków. Odcinki publikowane są na blogu co miesiąc, ale kulisy, często nawet ciekawsze od official story śledzić można na fb lub insta. A wiele rzeczy i tak dzieje się po cichu i bez żadnych widzów. Taki to oto jest program „Bo jedzie do Roth robić ajrona”, którego finał za 5 miesięcy. Przygotujcie popcorn i oglądajcie dalej.
Styczeń był… różny. Działo się wiele, czasem aż za bardzo. A także nie działo się nic spektakularnego, ziew. Nie każdy trening był frajdą, nie zawsze potrafiłam zrealizować założenia i zmieścić się w limitach. Bywała euforia, ale czasem też najzwyczajniejsza w świecie nuda… Mimo iż pewnie ciekawiej byłoby być artystą, to jednak jestem tu po prostu zwykłym rzemieślnikiem. Który codziennie, konsekwentnie, systematycznie, nie zawsze z prędkością światła, czy polotem copywritera, ale brnie do przodu.
Takimi właśnie ciekawymi urozmaiceniami codziennej (oczywiście ukochanej) triathlonowej tyrki były w styczniu: NBRpĄ Camp, cudna wycieczka skiturowa po Bieszczadach czy trening z Joanną Jędrzejczyk, na który zaproszona zostałam do Warszawy przez Reebok.pl. Motywem przewodnim tego ostatniego było – znane mi dość blisko z testu FTP – hasło ESCAPE THE COMFORT ZONE rozumiane tutaj jednak dość szeroko jako wyjście poza dotychczasowe utarte schematy i sportowe przyzwyczajenia. I tak tancerze zamiast muzycznych wygibasów trenowali bieganie, miłośnicy jogi tańczyli, crosfiterzy wyciszali się na jodze, a biegacze (w tym ja) smakowali crossfitów. W życiu tylu burpeesów nie zrobiłam! O ile to coś w moim wykonaniu burpeesa choć przypominało. Fajnie przeżycie, a sama Joanna niezwykle sympatyczna i oczywiście mega inspirująca postać. I choć zakwasy trzymały mnie potem dobrych kilka dni, to super naładowałam akumulatory, sprawdziłam coś nowego, oderwałam się od tri-rutyny. Reeboku, dzięki! A Wam polecam spróbowanie czasem czegoś totalnie innego i od czapy, potrafi być naprawdę zabawnie.
Potem jednak rzemieślnik wsiadł do polskiego busa i powrócił do swoich ulubionych zajęć zamykających się (znowu) w schemacie: swim-bike-run.
Tonący chwyta się rurki
Niewątpliwie pływackim hitem miesiąca jest nowy sprzęt w moim pływackim wyposażeniu: rurka. Teraz to naprawdę jestem już prawdziwym triathlonistą: ósemka, płetwy, łapki, rurka – cały brzeg basenu mój! Niestety, trudno bowiem robić jakiekolwiek postępy pływackie, ćwiczyć szybkość, trenować wytrzymałość, gdy człowiek popełnia podstawowe błędy techniczne jak np. zbyt wysokie unoszenie głowy. A że szyja długa – nie bez powodu zwano mnie żyrafką – to ja tą głową prawie o sygnalizacyjne chorągiewki zahaczałam :) trzeba więc było coś z tym zrobić i trochę ją pod wodę schować. Właśnie za pomocą rurki. Początki nie były proste, chwila moment i by mnie dodatkową opłatą za zaciąganie i wynoszenie wody nosem obciążyli, ale z treningu na trening, powolutku, idzie coraz lepiej. Trochę pomaga klamra na nos, trochę cierpliwość i upór oraz ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia. Trochę też, a może i przede wszystkim, pomaga nadzieja. Ta umrze ostatnia. Noszkurwencja, musi to kiedyś zaskoczyć! Nie?
W styczniu pływałam średnio 3 razy w tygodniu, aczkolwiek przyznam się po cichu, że zdarzały się również partyzanckie wyjścia poza planem, aby właśnie na spokojnie, bez presji, poćwiczyć sobie ową technikę i nawroty. Coś w stylu: w domu mówi, że jest w pracy, w pracy, że w domu, a ona tuptup na basen! :)
SWIM: 16h12′ i 39,70 km
Kręć i jedz
W styczniu na rowerze nie było wielu mocnych akcentów. Aż (sama w to nie wierzę) zaczęłam się o nie dopominać u Trenera, bo co to za trening rowerowy, po którym człowiek nie leży martwy przez 5 minut na parkiecie obok. Były za to dłuższe wyjeżdżenia na 70% FTP oraz mocne starty i depnięcia. To taka jednostka, która polega na ustawieniu przełożeń na bardzo twardo oraz „rozpędzeniu” roweru (albo na siedząco, albo na stojaka) tak, aby w kilkanaście sekund wygenerować jak najwyższą moc. Nie przepadam za tym treningiem, przyznam. Trudno mi się tak zebrać na 500%, brakuje sił, a po wszystkim to oprócz nóg bolą mnie również nadgarstki :) tak się spinam.
Z nowości, to w styczniu pojawił się jeszcze trening jedzenia podczas wysiłku. Który akurat w moim przypadku do najłatwiejszych nie należy… Wiem co mówię! Kto przebiegł Rzeźnika na pięciu niedojedzonych żelach? No kto? Do tej pory nawet i 3-godzinne kręcenia jechałam na samym izo, spoko wystarczało, teraz przyszedł jednak czas na zmiany. Wszak IM to nie tylko próba siły fizycznej i mentalnej, ale również trudna umiejętność jedzenia, gryzienia i przełykania, gdy człowiek totalnie nie ma na to chęci, ani nastroju. Teraz na każdą dłuższą jazdę, szykuję sobie banana oraz bułkę z miodem i nutellą – da się żyć! Tylko okruszki mi się do padów przyklejają :) Na rowerze jeżdżę 2-3 razy w tygodniu, chciałabym więcej, ale Kuba mówi, że jest ok. Więc okej.
BIKE: 15h 38′ i 391 km
A tak naprawdę, to zajebiście tęsknię już za szosą i pomykaniem po Bieszczadach lub moich okolicznych traskach. Zimo wypierdalaj!
Biegaj i ćwicz!
Niestety nie zrobiłam w styczniu żadnych spektakularnych postępów biegowych. Życie. Co niedzielę zaliczam już wprawdzie 2-godzinne wybiegania w tempie prawie pół minuty szybszym niż robiłam to zazwyczaj, bardzo polubiłam również trening z przebieżkami, o! i podbiegi też są spoko. Łącznie wybiegałam 200 km, co również cieszy, niestety pod koniec miesiąca odezwało się pasmo, co trochę ostudziło moje biegowe zapędy i przypomniało zasadę najważniejszą: po pierwsze nie szkodzić! Po torturach u fizjo, wzmożonym rozciąganiu i rolowaniu na szczęście tfu tfu minęło, ale muszę mieć się na baczności i zdecydowanie więcej ćwiczyć profilaktycznie.
Z nowości biegowych to pojawił się trening 3x2km w tempie na ómarcie. Ołdżiz! BOli! Jak tak teraz patrzę, co ja na tym stadionie biegałam i na jakim tętnie, i na ten obsmarkany rękaw i buty całe mokre od śniegu i kałuż, to myślę, że przeżyłam te 2-kilometrówki tylko dlatego, że musiałam dokończyć to podsumowanie miesiąca :)
RUN: 20h 2′ i 200 km
Ściana wstydu
Był taki jeden tydzień, w którym nie ćwiczyłam nic. Nic, null, zero. Odkładałam na później, a potem zapominałam, byłam śpiąca lub wypadało coś mega najważniejszego. Cały tydzień bez żadnego brzuszka, deski i wykroku. Wstyd. A potem odezwało się wspomniane pasmo i ból w biodrze, przypadek? Teraz już nie odpuszczam! Mimo, iż nie znoszę, to jak widać na przykładzie, żartów z tymi ćwiczeniami nie ma. Po prostu trzeba robić i już.
RAZEM: 51h 53′ + 4h ćwiczeń
Średnio w tygodniu trenuję 10-11 godzin plus godzinka ćwiczeń. Jeden dzień zawsze jest wolny. Nie są to może wielkie objętości, generalnie w tym temacie to trochę mi się w głowie poprzestawiało, tak wiele, że będzie o tym osobny wpis, ale najważniejsze moim zdaniem, że trenuję spójnie, konsekwentnie i systematycznie. Trenuję triathlon, a nie trzy niezależne od siebie dyscypliny. Od początku października zrealizowałam 100% treningów (zawsze byłam kujonem) (no może oprócz liceum) i to w tej konsekwencji, mam nadzieję, tkwi tajemny klucz do ostatecznego sukcesu w Wielkim Finale Roth.
Który, przypomnę, za 5 miesięcy.
ZA PIĘĆ, AŁŁA, MIESIĘCY!