Rower jest fajny. Na rowerze człowiek siedzi, więc jakby automatycznie mniej się męczy i katuje. Korzyść. Na rowerze jest rześko i przyjemnie nawet w najgorszy upał. Korzyść. Z górki nie trzeba pedałować, kolejny plus. A w jeździe grupowej to już praktycznie wcale nie trzeba kręcić, a człowiek i tak mknie do przodu. Wprawdzie śmieszne te lajkry i cała ta kolarska stylówa, a w kasku to tylko Kasia Niewiadoma ładnie wygląda, ale przecież zawsze są czapeczki z daszkiem, które wszelkie pozostałe obciachy gratyfikują ze sporą nadwyżką. Mam pięć.
Nigdy nie ukrywałam mojej wielkiej fascynacji rowerem i frajdy, jaką daje mi kręcenie. Czy to na szosie (love) po okolicznych górkach lub w Bieszczadach, czy z Czesławem na zawodach, czy w końcu na trenażerze z widokiem na lapka (od początku roku ukręciłam już łącznie ponad 7,3 tys. km!) I mimo, iż specjalnym wirtuozem kolarstwa nie jestem, boję się peletonu, ciągle nie umiem bez trzymanki i zbyt często za hample łapię, to uwielbiam jeździć. U-WIE-LBIAM. I wydawało mi się, że tak fajnie i miło, to będzie już zawsze. I że ze strony roweru, od pamiętnego dzwona i złamanej szczęki, to już nic złego mnie nie spotka.
I wtedy właśnie, kiedy już skumałam co to qomy i kudosy na stravie, kiedy raz nawet 200 km pykło za jednym zamachem, kiedy profilowe jak prawdziwy triathlonista ustawiłam sobie rowerowe – rozpoczęłam treningi z pomiarem mocy i wg planu. I wszystko się zmieniło. A rower ukazał swe nowe oblicze.
Słyszeliście te gadki, że pomiar mocy to klucz do dobrego i efektywnego treningu? Że lepiej zainwestować w pomiar niż w dysk. Że dopiero z pomiarem mocy trening ma sens i że pomiar naprawdę jest Świętym Graalem kolarstwa. Słyszeliście? I hehe, nie wierzyliście. Że to wymysły jakieś i że po co kolejna (kosztowna), pierdylianowa wartość wyświetlana na garminie. Że i tak kręci łyda nie żaden tensometr. Więc po co. No i właśnie te gadki są psiaichmać prawdziwe! I – przynajmniej w moim przypadku – pomiar mocy wraz z usystematyzowanym planem przedefiniowały dotychczasowe kręcenie o 180 stopni. TOTALNIE. Przestałam jeździć, zaczęłam trenować. A treningi rowerowe pokazały mi nowe, jakże do tej pory nieznane, sposoby wyjścia poza strefę komfortu.
Mamę oszukasz, trenera (mryg) oszukasz, leginsy kuźwa oszukasz, ale pomiaru nie oszukasz! I tylko pomiar powie ci, jak bardzo jesteś słaby (mocny) i jak wiele dzieli cię od innych.
Trochę się już w ten sport bawię. Ómierałam więc nie raz na biegu, ómierałam i w wodzie, ale takie ómieranie, jakiego doświadczam teraz podczas niektórych treningów kolarskich to prawdziwa apokalipsa jest. A przecież człowiek siedzi, więc powinno być lekko :) I nie przesadzam, tylko żałuję raczej, że nie znam słów i brakuje mi dobrych porównań, by najwierniej opisać całą tę rowerową masakrę. Gdy 15 sekund trwa minutę lub dwie, gdy uda tak płoną, że nawet ich nie czujesz, gdy harczesz, smarkasz, kaszlesz, krzyczysz, gdy chcąc zniknąć zamykasz oczy, a wtedy jeszcze bardziej odczuwasz to cholerne jestestwo :) Gdy wymiotować chcesz, płaczesz, wstajesz, siadasz, znowu wstajesz, by ta pieprzona moc nie spadała, a ona dalej swoje, gdy oczy szczypią od potu, a z otoczeniem masz kontaktu zero. Gdy po prostu błagasz o litość i modlisz się o koniec.
No. Tak czasem mam (albo podwójnie nawet) (wyobraźcie to sobie) (hehe) podczas mocniejszych akcentów i piekielnego testu FTP (20-minutowa jazda na maksa). Wcześniej sama nie potrafiłam się zmusić do takiego wysiłku. Ba, do głowy mi nie przyszło, że tak można, a przecież też nie próżnowałam, choć po cichu przyznam, że mocnych interwałów – fakt – to jak na lekarstwo było. Rowerze, ty bolisz! Jeszcze nigdy sport, a tym bardziej ukochane kręcenie, nie zaciągało mnie w tak mroczne i parszywe zakamarki zmęczenia.
Na szczęście takie rzeczy dzieją się przez chwilę i zawsze też kończą oraz jak na razie nie wpływają negatywnie na mój stosunek do Czesława. Wciąż lubię! Powiem więcej, wreszcie to uczucie jakieś takie bardziej realistyczne jest. Jak w życiu – jest radość i szczęście, ale są też łzy, a czasem to i grrr szczera nienawiść, by potem znowu wpaść sobie w objęcia :) A im trudniejszy trening, tym większa motywacja i chęć walki ze słabościami. Poza tym, mam nadzieję, że zasada „nigdy nie jest łatwiej, po prostu jedziesz szybciej” działa również w moim przypadku. No fucking way, musi!
I absolutnie – aby mnie nikt źle nie zrozumiał – nie jojczę tutaj i nie płaczę. Tylko dzielę się nowymi eureka odkryciami, śmieję z siebie, że myślałam, że ja coś hehe na rowerze jeżdżę i w sumie to nawet też cieszę, że tyle jest jeszcze tutaj rzeczy do zrobienia! Bo najfajniejszy w tym wszystkim jest rozwój i zaskakiwanie samej siebie. Mam nadzieję, że nie zabraknie ani jednego ani drugiego, to ostatnie biorę rzecz jasna tylko w pozytywnym zakresie.