Tak, rosterki nie rozterki. Coś jak usterki albo frankfurterki. Bo te moje zmartwienia i wątpliwości to takie właśnie dyrdymały są. Bzdurki jakieś, duperele. Obyśmy wszyscy takie problemy mieli, powie mi każdy normalny człowiek na ulicy. Dlatego właśnie rosterki. No ale są. I z kim jeśli nie z Wami podzielić się mam. Tymi rosterkami.
Bo tak siadam sobie czasem wieczorem w fotelu, ręce składam na kolana, oczy wznoszę do sufitu lub przymykam powieki, otwieram buzię i wzdycham sobie głośno i głęboko. Wtedy Kris zapyta, że co jest Bo, a ja mówię, że nie, spox, nic takiego. Że znowu mam rosterki. Głęboki oddech. Oczy w sufit. I wzdycham.
Z jednej strony zajebiście. Jestem na liście startowej Challenge Roth, gdzie znalazłam się dzięki wsparciu dobrych ludzi. Mam pasję, którą mogę uprawiać, mam cel i punkt na horyzoncie, do którego dążę. Marzę. Wprawdzie – tak między nami mówiąc – tego punktu to ja jeszcze totalnie nie widzę, ot, jakaś taka mała, ledwie dostrzegalna plamka gdzieś w oddali. Wiem jednak, że tam jest i że im bardziej będę się do niej zbliżać, tym kontury staną się wyraźniejsze, a rozmiar coraz bardziej przytłaczający. Naprawdę jest spoko. Nie muszę kombinować z treningami, wszystko jest pięknie pode mnie rozpisane, zaplanowane – mam „tylko” hehe zrozumieć i zrobić. Nic mnie nie boli – jakże cudowne jest trenowanie bez bólu! Jestem zdrowa. Odeszły też obsesyjne myśli i strach przed kontuzją. No dobrze jest! „Fajne” są nowe jednostki treningowe, obok których do tej pory to ja nawet nigdy nie przechodziłam i teraz niczym turysta w egzotycznym kraju odkrywam smaki nowej kuchni i z ciekawością czekam co tam jeszcze smacznego (lub nie) (zdarza się) kucharz dziś zaserwuje. Sprinty, minutówki, drabinki, przebieżki, depnięcia – jak ja do tej pory trenowałam? No nie trenowałam. Ćwiczę! A kto mnie zna, ten wie, że zagonić mnie do wygibasów to niezły wyczyn, a tu proszę Kubie się udało. Rzekłabym, że tak fajnie to dawno nie było. Mogę się poza tym Trenera zawsze poradzić, popytać o wszystko (staram się nie zadręczać), idealnie jest. Nic tylko trenować. Wszystko mam!
A jednak mam też rosterki… Pominę rosterkę najważniejszą, że wciąż nie ogarniam tego, co mnie czeka i jak ja mam przebiec maraton po 180 kilometrach naparzania w korbę. Bo oczywiste, że jest to nie do zrozumienia. I w tym temacie, wybaczcie, jojczyć będę do 9 lipca 2017 roku rano włącznie.
Ale czasem czuję po prostu taki… wstyd? Ośmieszenie? Że wreszcie dokładnie widać (głównie przed sobą) (uciekłam z endo), że ja do tego sportu zbytniego talentu nie mam. Że drewno jestem. Nieporadne takie, wolne, słabe, nieskoordynowane. Które ma trudność w wykonaniu najprostszych zadań biegowych, pływackich czy kolarskich, a po zwykłych wykrokach ma zakwasy przez tydzień. Strasznie to przeżywam, to przykre jak bardzo jestem słaba w takich mocniejszych i siłowych akcentach. Po dzisiejszych minutówkach na trenażu po prostu się poryczałam. I to ma być kurwa ta piękna podróż w kierunku swoich marzeń?
Wreszcie widzę (i pewnie zobaczę jeszcze więcej) różnicę pomiędzy trenowaniem dużo a trenowaniem dobrze. I o ile z tym pierwszym nie miałam do tej pory większych problemów, wręcz przeciwnie bardzo lubię i mogę w nieskończoność, tak jednak trenować dobrze to trzeba już umieć… A u Bożenki właśnie z tym różnie. Wtedy pytam się sama siebie, że po co ci to Bo, to upokorzenie :) Nie lepsze byłoby dalsze pławienie się w blasku swej zajebistości, bez świadomości o słabościach, bez wiedzy, że tego nie potrafisz i tamtego. Potem oczywiście standardowo odzywa się we mnie wojowniczka, że ja się nie nauczę i że przestań Bo pierdolić, wszystko jest dla ludzi. No ale jednak świadomość, że jest się kiepskim zawodnikiem, nie ułatwia sprawy… I jak ja mam, takie drewno, ajrona zrobić? Rosterka miliard.
Czasem też źle mi z tym, że zabrałam sobie wolność. Teraz z kolei odzywa się Bo buntownik, który zawsze na odwrót albo przynajmniej własnymi ścieżkami chodzi. A tu muszę (powinnam/chcę) się kogoś słuchać i co do sekundy realizować plan treningowy. Plan treningowy, który – czy tylko ja mam takie wrażenie? – sprowadza się do liczenia. Liczenie minut, powtórzeń, sekund, kadencji, długości, watów. A lepiej od początku liczyć czy od końca, by widzieć ile jeszcze zostało? Pojedynczo, po dwa, czy cztery. Ciągłe liczenie i liczenie. Oraz sprawdzanie i kontrolowanie. Jest ok, obyśmy wszyscy takie problemy mieli, ale jednak przestawienie się na liczenie i na takie dość skonkretyzowane działanie w rytm rozpisanego planu bez większej swobody i szaleństw, to rzecz dla mnie nowa. I nawet pofantazjować i podumać nie ma kiedy :)
Czy ja jeszcze biegać będę „jak kiedyś”. Kolejny powód do zmartwień. Mam wrażenie, że już tak wyidealizowałam sobie w pamięci moje dawne bieganie, że raczej trudno będzie mi się choć trochę zbliżyć się do tego „ideału”. A przecież, nie oszukujmy się, biegaczką wybitną, to ja raczej nigdy nie byłam, choć pracowitą i zawziętą owszem. Odciąć się muszę, przestać tłumaczyć wszystko jaknogą i tym jak bardzo zryła mi łeb, nowy początek zacząć :) Co btw akurat nawet fajnie się udaje i z bieganiem naprawdę idzie coraz lepiej.
Inna rosterka to czy ja aby nie trenuję za mało :) Przecież ajrona mam robić! Hehe, człowiek to jednak głupi jest. Jeszcze zatęsknię za takim rozkładem tygodnia. A tak w ogóle to odeszła mi ochota na popisywanie się treningami w tzw. social mediach. Czy to oznacza, że jako triathlonistka, i to blogerka triathlonistka jestem już skończona? Tak, wiem, jestem, a dodatkowo (dobijcie mnie jeszcze) trening uważa się za nieodbyty.
Ech… Rosterki. I ta jesień taka ponura i zimna. Usiądę sobie może w fotelu i powzdycham jeszcze trochę… Hehe.