Łemkowyna Kids – dziecko dzielne, brudne i szczęśliwe

Gdy podczas rozmowy telefonicznej powiedziałam Trenerowi, że chciałabym w październiku jeszcze „taki tam mały bieg górski” pobiec, to dosłownie widziałam jak wznosi oczy do nieba. Chyba lubi takie wyzwania i niespodzianki, bo potem w planie treningowym na sobotę wpisane miałam „boższsz”… :) No ale wiem, racja. Nijak miał się ten start do moich planów, obecnej dyspozycji, a raczej niedyspozycji biegowej i etapu przygotowań, na którym się obecnie znajduję (taki przedpoczątek). I tak medal dla mnie za to, że w porę zmieniłam pierwotny dystans z 48 km na 30 km, wierząc, że nawet bez treningu ogarnę to jakoś, nawet galloweyem. Oj tak. Wiara była tu bardzo potrzebna… Jeśli nie kluczowa. Obecnie tygodniowo nie biegam więcej niż 30 km, a dystans powyżej 21 km przebiegłam ostatnio… na Rzeźniku. Na Rzeźniku w zeszłym roku dodam, i to na holu :) Noo, zdecydowanie nie biegam za dużo, a w górach to już nie pamiętam kiedy. Tak więc naprawdę nie byłam przygotowana na ten bieg. Zupełnie.

No ale nie wystartować mam, jak bieg (Łemkowyna Trail 30 km) jest jedynie imprezą towarzyszącą do I Jesiennego Zlotu pĄpkinsowego? I gdy nasza różowa drużyna Smashing pĄpkins wystawia na Łemko na różnych dystansach aż 22 osoby: Kasicę, Jacka, Misia, Adę, Avę, Rakietę, Dori, Olę, Zosię, Dżołejka, Belę, Choiego, Zajonca, Pastelaka, Robba, Rava, Skwara, Mari, Hanię, Asię i Witka. A zjeżdża się nas w Beskid Niski ponad 30? No musiałam biec! Tylko jakiś sprytny sposób na to znaleźć i wszyscy będą zadowoleni.

img_2601
Na różowo! Fot. Krasus

Sposób znalazłam, genialny zresztą, jak większość moich pomysłów. Pozostało tylko wdrożyć go w życie i mieć świadomość, że niestety może mi też on spuścić niezły łomot (spuścił).

Święto błota

Błoto, błotko, błotunio. Przyznam, że o ile na początku nie robiło to na mnie większego wrażenia, ot ziemia troszkę namoknięta i rozbełtana, tak z każdym kilometrem zaczynało być już coraz ciekawiej i śmieszniej. Wielki błot, błocisko, błocko. Błoto zasysające, błoto szorstkie, błoto płynące i ślizgające. Błoto doskonałe. Niewątpliwie rzeczą, która nierozerwanie kojarzyć się będzie z Łemkowyną jest wszechobecne błoto.

piotr-oleszak
To nie moje buty. Fot. Piotr Oleszak 

Jaki był więc ten sposób i jaką miałam strategię na start? Były dwa wyjścia. Albo potraktować ten bieg towarzysko i zrobić go delikatnym marszobiegiem z podziwianiem widoków, gadaniem z innymi i robieniem zdjęć. Albo wbrew wszelkiej logice po prostu cisnąć i polecieć to w trupa. You know, że w moim przypadku, w grę wchodzi tylko drugie rozwiązanie. Ja nie umieć na lajcie, nawet jak być nieprzygotowana. Wiedziałam, że siły i wytrzymałości mam na około półtorej-dwie godziny, więc celem było przebiec przez ten czas najwięcej jak tylko się da. Bez oszczędzania i rozkładania sił, bez kalkulowania co będzie potem, dzida od samego początku. A jak opadnę z sił to… wtedy się tym pomartwię. Oraz na maxa wykorzystać zbiegi. I oby tylko dotrwać do 20 km, bo stamtąd już z górki więc jakoś sobie poradzę. Taki był więc mój tajny niecny plan.

Już na starcie ustawiłam się odpowiednio, bez przesady, że w pierwszej linii, ale tak w 4-5 rzędzie i niczym Kenijczyk jakiś ruszyłam mocno do przodu. Było dość zimno (pańcia nie chciała moknąć więc się nie rozgrzała), padał deszcz i generalnie sytuacja z tych, w których lepiej zostać w domu pod kocem niż wychodzić na zewnątrz i jeszcze się ścigać. Ale trzeba było biec. By nie dać się przyblokować, gdy już zbiegniemy do lasu, by zalogować się do biegu, rozgrzać. Oczywiście uściślijmy pewne rzeczy. Ja nie biegłam szybko w normalnym tego słowa znaczeniu. Po swojemu człapałam sobie, w tempie, które określiłabym mianem za wolne na szybkie i za szybkie na wolne. Odłóżmy jednak definicje na bok, najważniejsze, że przemieszczałam się do przodu i robiłam to – zgodnie z resztą z planem – na dość dużej intensywności, aż się rozebrać z mojej kurtki w różowe groszki musiałam, bo było za ciepło. Ciekawe jak długo tak pociągnę myślałam i cisnęłam dalej. Złapałam rytm, wymijałam innych, a na zbiegach susami mocno w dół krzycząc leeewa, lewa wolna. To lubię! Fajnie było. Jak za dawnych dobrych czasów. Rzekłabym, że w sumie to się chyba nawet stęskniłam.

14853169_1039429636156040_4842476035404727_o
To nie ja. Fot. Piotr Oleszak

I tym sposobem dobiegłam do jednej dziewczyny („tej w różowym”) (która potem okazała się być Olą Pora na Majora) starając się trzymać jej tempo. Mocno biegła. Bardzo mocno. Na płaskim odstawiała mnie jak abstynent czystą, pod górkę trochę mniej, ale i tak była lepsza. Na szczęście buk wymyślił zbiegi… I dał mi te długi parówki. I na szczęście w sobotę zbiegało mi się wyjątkowo zajebiście! Juuhuuu! Tasowałyśmy się z „tą w różowym” przez ponad 10 km. Ona mnie na płaskim i pod górkę, ja ją hyc na zbiegach i zabawa zaczynała się od nowa. Mocne tempo, wzajemna motywacja, brak chęci odpuszczenia, zawziętość i walka – tak było! Najczęściej to ja byłam z tyłu i musiałam gonić, ale nie narzekam, zdecydowanie lepsze to od ucieczki i widoki jakie. No właśnie. Borze, ale zazdro! Jakbym ja miała takie pośladki jak „ta w różowym” (sorki Olka!) ale bym zapierdzielała myślałam sobie podziwiając i nie pozwalając jej zwiać za bardzo do przodu. A błoto wciąż było błotniste i pokazywało nam swe oblicza.

I dotarłyśmy do legendarnego zbiegu przed punktem żywieniowym w Przybyszowie (15 km). Choć słowo zbieg jest tutaj sporym przekłamaniem, bo to raczej ściana błota była, po bokach której spełzaliśmy niczym ślimaki łapiąc się wszystkiego co stanowić mogło jakiś punkt zaczepienia. I wtedy wymyśliłam, że polecę to (ześlizgnę się) środkiem, bo strasznie się wszyscy guzdrają. I znowu się udało! No, trzeba być jednak trochę świrniętym do biegów górskich stwierdzam. Choć taktykę, że środkiem błota (teoretycznie najgorszym) a nie bokami ścieżki, z sukcesem realizowałam już do końca wyścigu.

krowa
I to też nie ja (heheszki) Fot. Piotr Oleszak 

Jeszcze tylko zbieg marzenie przez dość stromą łąkę i słychać kibiców na punkcie. Borze, jak ja uwielbiam ten hałas! Jak mnie to uskrzydla i dodaje mocy! Jak mnie się wtedy żyć chce i biec jeszcze bardziej! :) Więc gnam niczym wicher w tę głośną stronę różu, przebieram nogami, że rozmazane jak na kreskówkach, ręce latają na boki bo inaczej nichu nie utrzymam równowagi, poza tym kung-fu panda. I wtedy, na oczach wszystkich następuje wielkie i epickie na dupę jebut. Za co BTW potrójny aplauz dostałam, a potem już na dole, tatuś powiedział do chłopca, że patrz synuś, to ta pani co piruety kręci i że przybijmy jej piątkę. Niech mi tylko nie mówią która jestem, niech mi nie mówią która jestem, zaklinam pod nosem, bo zacznę się niepotrzebnie nakręcać, a ja przecież mam tylko zrealizować plan. Jesteś druga, słyszę. No dzięki Błażko, zawsze można na Ciebie liczyć.

Oby do dwudziestki

Że niby druga jestem? No to może wypada tego nie spierdolić, co Bo? Naładowana pozytywną energią nie zahaczam nawet o punkt odżywczy („wszystko maaam!”) tylko dziarsko rozpoczynam kolejny etap błotnej walki, tym razem z błotem wsysającym, błotem płynącym i śliskim. Oby tylko do 20 km, oby do 20. Z małym zadowoleniem, ale też niepokojem, bo kto mnie teraz będzie motywował i napędzał do przodu, stwierdzam, że nie ma wokół mnie „tej w różowym”. Ale nie oglądam się, by dokładnie to sprawdzić. „Pamiętaj Bo, oglądanie się za siebie jest oznaką słabości” – ktoś mi kiedyś tak powiedział i to bardzo dobre jest, tego się trzymam. Ola zgubiła okulary i musiała zawrócić by szukać, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam i za wszelką cenę starałam się jej uciekać.

img_1090
To ta pani co kręci piruety. Fot. Błażko

Powoli jednak zaczynałam słabnąć. No niestety kiedyś musiało to nastąpić i zgodnie z przypuszczeniami moje baterie po ok. 2 godzinach biegu wyczerpały się prawie do zera. Zaczęło być mi zimno, nogi nie słuchały już tak jak wcześniej, coraz większa była pokusa przejścia w marsz. I co teraz o mistrzynio strategii? Co teraz? Nic. Walczymy dalej! Ubrałam kurtkę, zjadłam (!) żela, sprawdziłam, że pod górę o wiele lepiej na ciało i psychikę działa lekki trucht niż marsz i darłam do przodu. Nie mogę przecież teraz tego tak zostawić! Był trening ciała, to teraz masz proszę Bo moja kochanieńka, trening głowy. Na Roth przyda się idealnie.

Oby tylko do 20 km, oby do 20. Jest trudno, ale przecież tak miało być, dajesz Bo, powtarzałam sobie w myślach. I dawałam. Super, gdy udało się podczepić pod jakiś chłopaków i trzymać ich tempo, jeszcze lepiej wyprzedzić, wiadomix. Oby do dwudziestki. A potem, po dwudziestce, to już było z górki. W sensie, że terytorialnie z górki, więc znowu starałam się zbiegać na milion procent sił i umiejętności. Ale na ciele i duszy to już nie za bardzo z górki było. Bolał brzuch, napierdzielały uda, czułam też kolana, stawy skokowe i generalnie ogólną zajebistą niemoc. Po co ci to Bo, no po co? Bo chyba nie po to, by zaliczyć kolejną spektakularną glebę, tym razem do przodu i w niechcącej próbie sprawdzenia jak bardzo ałła! potrafisz zrobić szpagat (bardzo).

dsc07760
Błoto doskonałe? Fot. Beloscy

Trzy kilometry przed metą obejrzałam się za siebie. Nie ma różu! I raczej sami faceci – wiem bo mijałam! :) Czyli to kurde może się udać! Zbieg, zbieg, zbieg, gdzie ten końcowy asfalt, zbieg, zbieg. I nagle… za zakrętem moim oczom ukazuje się wielki czarny zad. Co więcej, trzy wielkie czarne, jak się okazało, końskie zady! Na pośladkach zaczęłam na zadach skończę :) Hihi, i nawet uśmiechnęłam się do siebie, jaki mi kurwa zabawny żarcik wyszedł. A co te konie tam robiły w lesie nie wie nikt.

Zady zadami, ale dajcie mi w końcu ten cholerny asfalt! Jeeest! Jeden zakręt, dwa i wielki plakat, że do mety 1350 m. Człapię już bez większej napinki bo wiem, że żadna kobiałka mnie nie złapie. Słyszę doping pĄpkinsów, standardowo też troszkę się wzruszę i użalę nad sobą jak to dzielnie dziecko walczyło, ale potem już wszystko po staremu i po uprzednim wskoku w najgłębszą kałużę na ostatnich metrach, umorusana po pachy, dostojnie przekraczam metę. DRUUUGA!

dsc_4082
Jeszcze tylko pĄpeczki bo przecież Mistrzostwa Polski Smashing pĄpkins. Zrobiłam 17! Fot. Krasus

Niby więc byłam na tej Łemkowynie. Przebiegłam 30 km (3:15), uwaliłam się błotem po kokardy, ópodliłam na trasie, dostałam łemkowską buffkę i medal na mecie, a nawet piękną szklaną statuetkę jak zwycięzcy dłuższych dystansów. Ale jednak nie byłam. Bo jakże totalnie inne jest ściganie (zwłaszcza w trupa) na 30-kilometrowym fragmenciku trasy od biegu ultra na dystansie 70, 80 km, czy, o matulu, na 150 km. Inna strategia, inna intensywność, inne zamierzenia, klimat i postrzeganie tego wszystkiego! Inne myśli, inny ból i kryzysy. Wszystko inne. Dwa różne światy, dwie odległe od siebie galaktyki.  Dziś wiem, że od wymiaru ultra dzielą mnie obecnie lata świetlne… Których, przynajmniej na razie, nie zamierzam pokonywać…

Przez moment przeszło mi też przez głowę, że jakoś zgubiłam feeling samego biegania po górach. Że dawniej było inaczej, radośniej tak, lżej. Ale na szczęście to był moment, na zmęczeniu i już mi przeszło! Na samo wspomnienie frajdy z pierwszej połowy biegu, gdy miałam siły i moc, jak na tych zbiegach leciałam, że oczy łzawiły, a tętno miliard, na błotny dźwięk mlask mlask, jak w końcu na myśl o tym nieprzyjemnym kryzysie i jego jakotakim ogarnięciu – to wiem, że z górskiego wirusa nie wyleczę się już nigdy! Oj, boższszsz :)

dsc07938-001
Epickość. Fot. Ola

A sam bieg? No cóż. Strategia o dziwo jakoś się sprawdziła, choć niewątpliwie dziś silniejszą to ja mam głowę niż ciało, a za masakrę dokonaną na swych udach (ból zrozumie tylko ten kto (z)biega po górach) powinnam dostać karę 30×200 m grzbietem w łapkach. Bez przygotowania i treningu, straciłam wprawdzie do liderki 7 minut, ale też ogólnie byłam 32-ga (na blisko 300 startujących) i wybiegałam o 12 minut lepszy czas niż ubiegłoroczna zwyciężczyni. Jestem więc bardzo zadowolona! Bardzo! Ale to tylko bieg… Wszystko, co ważniejsze działo się wśród ludzi, z którymi przybyłam na Łemko i z którymi spędziłam najróżowszy weekend w życiu. Smashing pĄpkins! Love!

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.