Triathlon Kraśnik czyli moje 500+

Sobie dziewczynka zafundowała końcówkę sezonu. Co tydzień start i nie dość, że nie ma gdzie treningu upchnąć (cytując klasyka „zawody rozpierdzielają treningi”), to jeszcze o regeneracji trzeba pamiętać i nabieraniu świeżości, a co najważniejsze z relacją przed następnym startem zdążyć! Bo oczywiście wszyscy z niecierpliwością czekają. Nieprawdaż.

No więc, aby nie przedłużać, jak było w Kraśniku (dystans olimpijski). Oprócz tego, że zawody super, atmosfera nie do opisania, organizacja na najwyższym poziomie, ba, nawet „własny” wolontariusz pokazujący miejsce na stojaku w strefie, a potem czuwający nad bezpiecznym wyprowadzeniem (swojego) sprzętu, ludzie otwarci i przesympatyczni, możliwość wymiany koszulki na M co nie zdarza się w zasadzie nigdy, słowem rewelacja! A więc jak było w Kraśniku, gdzie skądinąd już przecież startowałam (ehh, pierwsze zawody po wypadku), a rok temu w roli kibica (ehh, złamana noga) równie dzielnie i z radością się realizowałam.

Otóż dobrze było. Na pływaniu prawie super, rower ciut poniżej oczekiwań (kiedyś musiało to nastąpić), a bieganie czad. Oczywiście na miarę moich obecnych możliwości. Co ciekawe, tak jak w Sandomingo wystartowałam raczej na luzie, to tu znowu pojawił się stresik… Ale taki stresik śmieszek, bo pojawiał się i znikał. I to bez żadnego logicznego uzasadnienia. Tydzień przed zawodami był, potem przepadł bez wieści i zapanowała wielka beztroska, by już na miejscu, w Kraśniku – nie wiem, może pod wpływem widoku mocnych dziewczyn – znowu wybuchnąć ze zdwojoną siłą i prawie sparaliżować mnie od środka. I tak stałyśmy z Agą (moja młodsza triathlonowa siostra) (w tym roku jeszcze jej zwiałam, ale w przyszłym już mi zleje dupę) na odprawie nakręcając się nawzajem jakie to my obie zdenerwowane jesteśmy, że przecież to przyjemność ma być i fun, nie strach i generalnie bez sensu ten triathlon, bo nic się tu przecież nie zgadza… :)

Płynąć swoje

Trochę musiałam – również za sprawą innych – przywołać siebie do porządku jeśli chodzi o pływanie. Że dość tego narzekania, że nie wychodzi. Bo wychodzi, tylko oczekuję niewiadomoczego, a na razie po prostu nie ma z czego brać. Jeśli na treningach pływam setki w 1:42-1:45, to helloł, nawet Salomon jest bezradny. Że pływam ok zakodowałam więc w głowie i mam po prostu zrobić swoje.

DSC01979
Gdzieś tam biegnę.

Celem było machnąć te 1500 m poniżej 30 minut. I udało się! Pływaliśmy tak śmiesznie, z wyjściem na brzeg po pierwszym kółku, co – nie wiem jak inni, ale ja na pewno – przyjęłam helikopterami w głowie i niepotrzebnym wybiciem z rytmu, ale nie ma przecież co narzekać, tylko robić swoje. Pod koniec dystansu niestety znacznie już osłabłam, czułam brak dynamiki, posypała się technika i ułożenie ciała, no ale jakoś dobrnęłam. I jak się potem okazało 1600 m (dłużej było) w 29:43 popłynęłam, czyli sukces. Brawo Bo!

Wirtuoz jazdy na kole

Etap kolarski rozgrywany był w konwencji z draftingiem. Niby nic szczególnego, w końcu olimpijka, ale dopuszczone były też rowery czasowe, a wszystko rozgrywało się na pięciu, urozmaiconych kilkoma niebezpiecznymi zakrętami i zjazdami, pętlach. W otwartym ruchu drogowym (ale ze świetnym zabezpieczeniem policji). Nie była to więc łatwa trasa, zwłaszcza dla takiego wirtuoza jazdy na kole jak ja.

14086406_1416533505030697_2648681088193608576_o
Tak jadę na kole, hehe. Fot. A. Rak

Z T1 wyjechałam sama, widziałam grupkę na horyzoncie, ale mimo iż cięłam 42 km/h (!!!) (impossible is nothing) to nie mogłam ich dojechać i się zapiąć. I sumie to właśnie najlepiej wspominam te pierwsze okrążenia, kiedy jechałam sama. Potem była straszna szarpanina z tą jazdą na kole. Bo albo dojeżdżałam zbyt wolną grupę i próbowałam z nimi, ale potem okazywało się jednak wolę szybciej. Albo grupę tzw. strzelającą, która bardzo szarpała, rwała tempo, ciężko było wyłożyć się na aerobarach, gdyż byli naprawdę nieprzewidywalni. Albo grupę (no niestety) za szybką, za którą nie potrafiłam się utrzymać (odjeżdżali mi wrrrr na zakrętach). Przez dłuższy czas jechałam jedynie z dwoma chłopakami i to było dość równo, sprawiedliwie na zmianach i w miarę szybko – dzięki za fajną współpracę! Kiedy jednak na trasę wyjechali zawodnicy ze sprintu, o różnym poziomie prędkości oraz kolarskiego zaawansowania, było już naprawdę nieciekawie i ciągle w górnym chwycie. Nie lubię. Z ulgą i przede wszystkim po wcześniejszym upewnieniu się, czy faktycznie to piąta pętla (w pewnym momencie zgłupiałam już która), przyjęłam fakt, że można zjeżdżać do boksu.

Dwa miesiące temu byłabym zadowolona z takiego wyniku na rowerze… Teraz czuję niedosyt… 35 km/h na blisko 43 km. Oj, oby na następnych zawodach było lepiej. I powtórzę raz jeszcze, bo może nie wszyscy słyszeli. Nie umiem i nie lubię zawodów z drafitngiem. Jazda indywidualna na czas to jest esencja oraz czyste piękno triathlonu!

Run Bo!

W strefie zmian tata Agi krzyknął do mnie, że jestem czwarta i mam 3 minuty do trzeciej dziewczyny na trasie. „I włączysz teraz Bożenka motorek i ją masz”. No nie wiem pomyślałam. Trzy minuty na 10 km to jednak dość sporo, a przypomnę, że motorek już po gwarancji i nie biega raczej w tempie z 4 z przodu… Na dodatek upał. Koniec wakacji, a mamy tu 30 stopni i słońce palące jak w Suszu. Ale będę walczyć postanowiłam, tylko dwa kółka wokół jeziora wraz z agrafką, dasz radę. Run Bo!

A dookoła pełno kibiców, Piotr (organizator) krzyczy coś nawet do mnie motywująco, że super, że kolejna zawodniczka wybiega na trasę i wystawia dłoń do przybicia piątki. No jak? Że nie przybiję? Nie trzeba było mnie prosić dwa razy. Ba, nawet wyskoczę sobie przy tym wysoko postanowiłam. Podskoczyłam. Przybiłam. I… Wszyscy wstrzymali oddech… Zaplątały mi się, jeszcze ciut drewniane po rowerze, nogi przy lądowaniu i byłaby normalnie gleba stulecia. Booo! Ty sieroto! Jakoś się jednak wyratowałam! Ufff, ale odebrałam to jako znak, że nie chojracz Bo. Spokojnie.

Butla z wodą w łapę i ruszyłam. Na początku standardowo ciut za szybko, ale potem ustabilizowałam tempo w okolicach 5:00 i starałam się je trzymać. W tym upale zabójstwem byłaby dla mnie każda próba przyspieszenia, co nie znaczy, że jej nie podejmowałam… Niestety bezskutecznie. Głowa w dół, głęboki i głośny oddech, skupienie na sobie – to był mój sposób na przetrwanie pierwszych kilometrów. Nie było łatwo, w okolicach trzeciego kilometra złapała mnie mocna, rozlana na cały brzuch i fragment pleców kolka, ciężko było z oddechem. Tylko nie problemy żołądkowe, pliss, już to przerabiałam w Gdyni, zaklinałam rzeczywistość i odwracałam uwagę od bólu oraz spadającego tempa (5:30!) polewając się wodą po głowie, ramionach i (hit sezonu) sporym strumieniem za spodenki. Durne te sposoby, ale nieważne, przynosiły ulgę i pomagały! Udało się zażegnać kryzys i wrócić do poprzedniego tempa. Jestem nadal w grze. Wkrótce na nawijce dostrzegłam dziewczynę, którą przyszło mi gonić w walce o podium – jak się okazało Olę, w czerwcu ścigałyśmy się w Białce. Dzieliło nas jakieś 500 m.

14102548_1416541231696591_2185703601041143186_n
Ja naprawdę biegłam, a nie udawałam Kung Fu Pandę. Fot. A. Rak

Wtedy uwierzyłam, że to może się udać. Kontakt wzrokowy znacznie ułatwiał sprawę, a ja przecież zdecydowanie bardziej wolę gonić niż uciekać. Najpierw sylwetka rywalki była daleka i często znikająca za zakrętami, potem coraz bliższa, aż wreszcie dokładnie widziałam ten dyndający na prawo i lewo blond warkoczyk. 100 metrów, 50 metrów, on nadal dynda, 20 metrów i 10. W okolicach 7 kilometra biegłyśmy już razem i żadna nie zamierzała odpuścić. Jak ja nie znoszę takiej walki ramię w ramię! Bez przyspieszania jednak i cały czas trzymając stałe tempo, udało mi się ciut odejść i stopniowo (ale bardzo powoli) powiększać różnicę.

A na mijance i wzdłuż trasy tyle pozytywnych emocji! Że dajesz Bo, że już niedaleko, że jesteś trzecia, że super. Za wszystko serdecznie i z całego serca dziękuję! Zostały 2 kilometry. Co jakiś czas oglądam się za siebie w obawie czy blond warkoczyk nie odpali tu zaraz jakiejś turbiny i nie wyprzedzi mnie na ostatniej prostej i równocześnie martwiąc, czy ja miałabym z czego przygrzać na końcowych metrach. Ufff, nie odpalił. A ja nie musiałam przygrzewać. Na metę dobiegam jako trzecia zawodniczka w open, co ciekawe tracąc do drugiej dziewczyny, Karoliny (niedoścignionego i nieosiągalnego wzoru w pływaniu) zaledwie kilkadziesiąt sekund.

14114859_1415713948445986_6695182864455487433_o
Udało się! Fot. J. Pawlos

Czy pisałam już kiedyś, że kocham triathlon?

Pfff, powiedzą. Ale to żaden sukces stanąć na podium w zawodach, w których na liście startowej jest 100 uczestników. Zwłaszcza w kategorii kobiet, gdzie jest was kilkanaście. Pfff, odpowiem, wiem. I nawet nie chce się z tego tłumaczyć, bo ileż można. Znam swoje miejsce w szeregu, mam internet :) Jasne, że takie wysokie lokaty łechcą próżność i poprawiają samopoczucie, a nagrody finansowe to już totalny odlot, ale ja naprawdę bez względu na zajmowane miejsca, mam mega frajdę ze startowania oraz – a może i przede wszystkim – z tego, że jestem lepsza od siebie sprzed miesiąca, roku czy dwóch lat. Ze sobą się ścigam, z własnymi demonami walczę, moje granice przesuwam. Serio. Zdobycze (jak wygrane za 3 miejsce w Kraśniku 500 zł) są miłe nie powiem i świetnie motywują do dalszej pracy, ale nie o to w tym wszystkim przecież chodzi…

A o co chodzi, to może napiszę już innym razem. Tak więc wciąż musicie tu zaglądać :)

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.