Wyścig Bożen czyli VIII Triathlon Sandomierski

Triathlon Sandomierski to zawody, które mają wszystko. Ale takie wszystko wszystko. Naprawdę! Strefy zmian są w dwóch różnych miejscach, jest tir do przewożenia rowerów do T1 oraz busiki wiozące zawodników na start. Jest dozwolony drafting oraz dozwolone rowery czasowe. Na trasie kolarskiej są wszystkie zakręty świata, a na biegowej wszystkie wybrukowane górki z okolicy. Jest też zawsze przepiękny i wypełniony o tej porze po brzegi wszystkimi turystami z Polski Sandomierz, jest – a jakże – i meta w rynku. Wspaniała atmosfera lokalnego sportowego święta, idealna organizacja. Wszystko jest. A na koniec, to co najważniejsze, są też Bożeny! W mojej kategorii wiekowej na 8 zawodniczek, 5 zostało uszczęśliwionych przez rodziców takimi właśnie imionami mocy. Dziękujemy.

Długo się wahałam i zastanawiałam czy startować w Sandomierzu, mimo iż (udany) debiut w tej imprezie dawno za mną. Przede wszystkim ze względu na ten drafting i czasówki (nie do końca jest to bezpieczne, zwłaszcza jak się nie umie jeździć), a także dlatego, że sprint to nie moja bajka. Tak dumałam, że kiedy ostatecznie zdecydowałam się, że jadę, to skończyły się zapisy (brawo ja) i dopiero z listy rezerwowej udało się wskoczyć na prawdziwą. Tak, wahałam się, ponieważ sprint to nie jest mój dystans. Znaczy się zrobię, oczywiście, i ukończę nawet raczej nie na końcu stawki, ale w tempie dokładnie takim samym, jak robię dłuższe dystanse… No nie dała bozia szybkości, nie ma z czego przyspieszyć i jak włączyć turbinki, a czas niestety nie działa tu na moją korzyść. No ale do Sandomierza nie pojechać?

fe77a50f90ac3adbc3511c4bd7ae24a811
VIII Triathlon Ziemi Sandomierskiej. Fot. Sandomierz24.info

Więc pojechałam. I co najlepsze, bardzo cieszyłam się na ten start i nie stresowałam wcale. Generalnie zeszła już ze mnie totalnie ta napinka i sprężarka. I każde zawody są teraz mega frajdą, przygodą oraz szansą na spotkanie ze znajomymi i poznawanie coraz to nowych ludzi (wszystkich pozdrawiam!) To chyba dobrze, nie? I nawet nie przejmowałam się upałem (było blisko 30 stopni) – przecież to „tylko” sprint, dam radę.

Przepadła bez wieści

Bez specjalnych oczekiwań przystąpiłam do etapu pływackiego. Tyle już razy po łbie od pływania dostałam, że postanowiłam nie nastawiać się na nic, tylko po prostu to przepłynąć. Najlepiej i najszybciej jak potrafię. Z wysokim łokciem, mocnym i długim pociągnięciem, z pracą nóg. Jak los da, to w jakiś bąbelkach, jak nie, to trudno, nadrobię (hehe) na rowerze. Martwiłam się wprawdzie czy w tej temperaturze nie zagotuję się w piance jak w Suszu, tym razem jednak woda była zimniutka i stworzyła nam naprawdę fajne warunki do ścigania.

14115578_619105754929280_6680704412170324126_o
T1 i ja plecąca swój warkocz :) Fot. Mosir Sandomierz

Jak popłynęłam? No bez rewelacji niestety. Gdzieś się pogubiłam w tej dyscyplinie jakoś i choć dystans był ciut dłuższy, to 14 minut z hakiem na ponad 800 m jest wynikiem przeciętnym. Najpierw mnie podtopili na starcie, potem kilka razy udławiłam się dość dynamicznymi bąbelkami generowanymi przez pana z przodu, a na koniec wylądowałam w jakiś szuwarach i tylko gdzie ta boja wymarzona w snach? Na szczęście wreszcie nastąpił koniec i mogłam już spokojnie wpinać się w pedały (tak, wciąż wsiadam na leszcza) i ruszać w pościg za czołówką. Ciekawostką jest, że ze wszystkich trzech etapów – to pływanie w zestawieniu z pozostałymi zawodnikami wyszło mi najlepiej (18-ta z wody na 124 zawodników? sounds good). Co jednak nie zmienia faktu, że w wodach otwartych ja po prostu znikam. Ginę i przepadam bez wieści. Nie ma mnie. Oj, jeśli chcę gdzieś i kiedyś (np. w takim Roth…) (zagłosowane?) cokolwiek ugrać w tym triathlonie to zdecydowanie więcej muszę pływać i trenować nie pod dachem…

Drafting indywidualny na czas

A co robi Bożenka na 20-kilometrowej trasie, gdzie dozwolony jest drafting i można wozić się na kole? Przez 17 km jedzie sama. Brawo ona! No jakoś tak wyszło, że wyprzedziłam kilku osobników na początku, a potem nie było już nic na horyzoncie do złapania, albo niestety nie potrafiłam dojechać…

14079533_619107144929141_7633229515973192538_n
Peleton. Fot. Mosir Sandomierz

O przepraszam, niezupełnie sama, bo przez spory odcinek trasy to ja miałam ogony. A było pod wiatr. I jadę tak, jadę, na zakrętach mocno zwalniam, ale na prostej to 38 km/h, a nawet i 39 ciągnę. I jadę. I siedzą mi na kole jacyś ludzie i ani myślą zmienić, wtf? Pod wiatr jest! A ja kobieta przecież! Zjeżdżam do boku, pokazuję, że chcę zmianę, że wystarczy tego równouprawnienia, że pańcia chce odpocząć, a tu nic. No to krzyczę, że zmiaaanę chcę, że do niczego taka współpraca i czy im nie wstyd. Naprawdę się zdenerwowałam! To wtedy słyszę głos zza pleców, że oni tak na krzywy ryj, że nie startują, tylko przejechać się trasą przyszli i że już ich nie ma. I zanim się zorientowałam, aby podciągnąć się za grupką kolarzy (takich 50 i 60+) to już byli 10 metrów przede mną i tyle było z mojej jazdy na kole.

Potem minął mnie Michał (z przodu śmigło, z tyłu pełne koło) krzycząc jedziesz Bożenka, no ale sorry… O ile jeszcze 39 i 40 km/h uciągnę, to 42 km/h jest (jeszcze!) ponad moje możliwości i nie ujadę, no way, nawet na kole. Więc znowu sama… Odsiecz przyszła ok. 16 kilometra, gdy dojechała mnie grupka z Tomkiem z Trinergy na czele, który wystarczająco wcześnie zaordynował „siadaj Bo!” Ding-dong! Moje impulsy nerwowe w porę zdążyły skojarzyć zmysł słuchu z ruchowym i zabrałam się z chłopakami, ufff, jak dobrze. Dzięki Tomek! Chociaż ta moja jazda na kole to taka śmieszna jazda jest. Jakby to powiedzieć… Nie naruszam strefy prywatności poprzednika i trzymam się w około 1-metrowym odstępie. A bo ja znam człowieka? Czy są podstawy, by zaufać? A czy mam pewność, że nie zahamuje zaraz lub zasłoni mi sobą jakąś niespodziewaną dziurę w asfalcie lub kanał? Metr przestrzeni musi być! Na dodatek te zakręty, na których troszkę zwalniam, a potem duszę wypluwam, by dogonić resztę. Tak, żelazna zasada triathlonisty nr 37 („Nawet jeśli ci się wydaje że umiesz, nie umiesz jeździć w peletonie”) sprawdza się u mnie w 100%. A poza tym to uważam, że drafting w triathlonie to wielka ściema, samodzielnie powinno się jeździć, sprawiedliwie, koniec kropka i już!

I tak oto zmierzałam do T2 niby w grupie choć sama, w międzyczasie dojeżdżając nawet jedną dziewczynę, łapiąc oddech i nadrabiając zaległości w piciu, bo tyle się normalnie działo na tym rowerze i zakrętach, że o nawadnianiu zapomniałam… A 20 kilometrów krętej trasy ze średnią 37,7 km/h są moim nowym rowerowym rekordem świata. I oczywiście chcę szybciej!

Góra dół góra dół

No dobra, jeszcze tylko machnąć te pięć kilometrów i będzie po wszystkim pomyślałam. Ale, gdy kątem oka dostrzegłam miniętą na rowerze dziewczynę, w teamowym stroju, młodziutką, która zapewne i córką moją mogłaby być jakbyśmy się mocno postarały, to już mi nieco zrzedła mina, a poziom chojractwa spadł o dwie skale. No nic, będziemy uciekać, zobaczymy jak daleko i długo…

I ruszyłam na trasę biegową pełną, jak się wkrótce okazało, różnych sportowych niespodzianek. Podbieg do rynku, na którym prokurator Teodor Szacki zazwyczaj przystaje zasapany i ociera pot z czoła. Schody, które na zbiegu pokonywałam susami skarpą obok, a w drodze powrotnej brałam po dwa. Parkowe kręte alejki góra dół. Zawijki i agrafki. Oj, nie było nudno na bieganiu, a palące słońce nie ułatwiało sprawy. Nie wiedziałam, która jestem i nawet nie podejrzewałam, że pierwsza. Jedyny cel, jaki miałam, to zwiać przed Młodą i nie dać się doścignąć tej Trzeciej, którą na pierwszej nawijce w odległości kilkudziesięciu metrów za sobą zobaczyłam (pozdrawiam dziewczyny!)

f16c25e0f1f265aabb9a8f36314169b250
Biegnę sobie biegnę do mety. Fot. sandomierz24.info

Wbrew pozorom ta trasa raczej mi sprzyjała. Bo o ile szybkości nie ma, to siła już znacznie bardziej. Pod górkę drobnymi kroczkami „na Krasusa”, w dół niczym z połonin wyciągając nogi najdalej jak tylko się da. A po płaskim sapiąc jak jelcz i nawet nie patrząc na zegarek bo wstyd. Nie oglądałam się też za siebie – tylko na dwóch nawijkach sprawdziłam sytuację (jest dobrze), a także pół kilometra przed metą obejrzałam tyły nie mogąc uwierzyć, że kurde jednak im zwiałam (najlepiej!) A kiedy jeszcze usłyszałam, że spiker mówi, że do mety zbliża się pierwsza kobieta i że jak nic ma właśnie mnie na myśli, to już prawdziwa euforia, eksplozja radości i szczęścia. Aaa! (wiem, już to mówiłam wiele razy) Kocham triathlon!

hop
Hop! Fot. Mosir Sandomierz

Czas bez rewelacji (1:15), ale i tak to chyba najlepszy wynik, jaki ugrałam na sprincie. Zadowolona jestem z roweru oraz z faktu, że gorsza dyspozycja dnia rywalek pozwoliła mi bieganiem utrzymać wywalczoną wcześniej pozycję. I że pasmo z biodrem były łaskawe i nie dały się za bardzo we znaki. I że z tym draftingiem jakoś sobie poradziłam. No i przede wszystkim cieszę się z miejsca! Niecodziennie człowiek staje na najwyższym stopniu podium w Open i to na wcale niemałych zawodach!!! Oraz jest pierwszą Bożeną na mecie! I tak jak podobało mi się w Gdyni na wielkiej i komercyjnej imprezie, tak również zdecydowanie uwielbiam urok lokalnych zawodów, gdzie na każdym kroku widać zaangażowanie i wielkie serce włożone we wszystkie aspekty organizacji. Nawet wywiadu udzieliłam Radiu Kielce, aaa? :)

pą1
pĄdium. Fot. Mosir Sandomierz

Poza tym. Na żadnych innych zawodach nie da się stworzyć kategorii Bożen. Tylko w Królewskim Mieście Sandomierz. To co Bożenki? Ścigamy się za rok?

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.