i pierwszy flakon w sezonie.
No nie wiem na co zwalić winę tym razem. Problemy żołądkowe już były, zimna woda również, brak jedzenia na trasie też. Dobra, w sumie mogłabym napisać, że to przez przeziębienie i zapalenie gardła, które dopadło mnie poprzedniego wieczora. I przez pogodę, w słońcu – jak wynika z relacji naocznych świadków – było nawet 30 st. C. No i jeszcze trasa, mimo iż ciekawa i malownicza, to troszkę pofałdowana. Oraz wiatr. Mogłabym więc szukać winy wszędzie dookoła. Tym razem jednak nie. Napiszę po prostu, że formy brak i nie jest to dla mnie wielkim zaskoczeniem. A start w zawodach na 10 km miał mi powiedzieć dokładniej gdzie jestem na obecnym etapie przygotowań (tak, ja wciąż się przygotowuję :)) oraz przypomnieć skąd się tutaj, na tym blogu (bo przecież, że od biegania!) tak naprawdę wzięłam.
Mimo, iż od zmęczeniowego złamania piszczeli minęło już prawie 11 miesięcy, wydłużał się mój powrót do biegania. Długo by opowiadać, jaknoga i głowa potrzebowały czasu – mam nadzieję, że dałam im go wystarczająco dużo. I że teraz one dadzą mi wreszcie spokój.
Regularnie biegam już od około trzech miesięcy. W marcu i kwietniu zaczęłam człapać (3 treningi biegowe tygodniowo, tylko w pierwszym zakresie, nigdy dzień po dniu), od początku maja delikatnie próbuję rytmów, zabaw biegowych, ostatnio nawet BNP. Ze stanu „omójborze, oby poniżej 5”, stopniowo przechodzę w „dziś zaryzykuję 3 km w 4:45”, a z wybieganiami w tempie 5:30 radzę sobie coraz lepiej. Ot, takie moje małe szczęścia :) Ale – nie oszukujmy się – łatwo nie jest. Wciąż przywołuję z pamięci fakty, jak to ja biegałam dawniej i dołuję myślą, że pewnie już tak nigdy. Nadal nie biegam często i dużo, maksymalnie 40 km tygodniowo, co niestety nie może dać mi szybkich efektów i spektakularnych postępów. Cały czas przewrażliwiona jestem w temacie kontuzji i wszelkie mizianie w piszczeli, kłucie w biodrze czy napięcie w okolicach kolana sprowadza me zapędy do poziomu zero. Generalnie pod górkę jest. No ale się przemieszczam! I to cieszy najbardziej.
Gdy pojawiła się więc informacja, że w podrzeszowskim Głogowie i to organizowana przez znajomego, odbędzie się III Głogowska Dycha i że to ponoć świetne zawody (racja, potwierdzam!) nie zastanawiałam się długo. Czas wracać na kreskę, oswajać się ze startami, czas zdobywać nowe doświadczenia i pobierać nauki. Czas sprawdzić gdzie jestem i znowu poczuć tę startową, dla mnie niestety legendarną już adrenalinę.
Na liście startowej ponad 200 nazwisk, są i lokalne gwiazdy, są też totalni amatorzy oraz znajome twarze. Fajne to. Pomna amazońskich doświadczeń, tym razem postanowiłam rozgrzać się jak należy, choć w sumie w tej pogodzie wystarczyło wyjść z cienia i człowiek od razu był spocony. A więc rozgrzewka, trochę truchtu, kilka wygibasów, dwa szybsze odcinki. Okej, byłoby na tyle, bo ja się już zmęczyłam i nie mam sił na więcej. Ach to moje ukochane bieganie, tęskniłam!
Na dodatek – z racji, iż była oddzielna klasyfikacja – kumpel zaciągnął mnie do drużyny (pod nazwą „Kulawe zające”) i pojawiła się dodatkowa presja oraz wątpliwości, czy dam radę. Bo trzeba pracować już nie tylko dla siebie, ale i dla innych i że każda sekunda może się liczyć. Hehe, będziesz mieć Bo większą motywację dodał, wtedy nawet nie wiedząc, jak bardzo wszystko przewidział i był bliski prawdy… Dzięki Bartek!
W biegu na dychę (z tego co pamiętam) pierwsze dwa kilometry jakośtam lecą, na 3 km człowiek jest królem życia, na 5 km troszkę weryfikuje swe założenia, ewentualnie już mniej więcej wie, na co go dzisiaj stać, na 7 km przeżywa kryzys, od 8 km walczy o przeżycie, a od 9 km nic już nie pamięta. U mnie było prawie podobnie, z tymże ani razu nie byłam królową :( I od początku bieg był dla mnie ciężki i wymagający. Tętno szybko wskoczyło na poziom 180 i ani myślało spadać, a ja starałam się po prostu biec najszybciej jak tylko potrafię :) Najpierw, nawet ucinając krótką pogawędkę, w towarzystwie Piotrka (pozdrawiam!), który zaczepił mnie całkiem nieoczywistym pytaniem „jak noga?”, potem chowając się za plecami pana w czarnej koszulce. A dalej od nawrotki na 5 km już sama.
Nie było mowy o kontrolowaniu tempa, tu nie miało się co wyrwać spod kontroli… Oczywiście kilka razy zerknęłam na zegarek (który akurat na starcie odmówił posłuszeństwa i dał się włączyć jakieś 200 m dalej), ba, ze dwa razy pomyślałam nawet, że Garmin źle tempo liczy, skoro ja tak pruję i daję z siebie wszystko, a tu tylko 4:40, ale generalnie bieg w mojej głowie rozgrywał się wg prostej strategii: Run Bo! Zapierdalaj. Choćbyś ómrzyć miała, biegnij.
Na siódmym kilometrze faktycznie nastąpił kryzys (średnie tempo 4:50, czemu Bo tak wolno, why?) i niestety zaczęli mnie wyprzedzać inni biegacze (ale żadna kobiałka!). Na ósmym było już naprawdę źle, ale myśl o tych cholernych kulawych zającach nie pozwalała się poddać. Zaciskanie pięści, praca rąk, rolowanie miednicy i głośne sapanie (nie praktykowałam jeszcze do tej pory, samo zaczęło się robić, może przez to chore gardło) (albo przez Krasusa, on sapie i u niego działa) – to był mój sposób na pokonanie ostatnich dwóch kilometrów. O przepraszam, kiedy jakieś 800 m przed metą niechcący obejrzałam się i zobaczyłam, że goni mnie, i o zgrozo dogania, taka jedna w różowym, to jeszcze myśl o ucieczce była dodatkową turbiną napędzającą mnie do przodu. Jakże skuteczną (ostatni km w 4:31, a wydawało się, że szybciej się już nie da), bo rywalka (potem okazało się, że z tej samej kategorii wiekowej) jednak mnie nie dogoniła! Policjanci, zakręt, widok dmuchanej mety i odgłos oklasków. Pęd ostatkiem sił, zwłaszcza gdy dostrzegłam zegar, a na nim widniejące jeszcze 46 minut. Meta, dajcie mi cień! Trup.
46:53, średnie tempo 4:41. Czy jestem zadowolona z tego biegu? Obiektywnie rzecz ujmując, trudno jest być zadowolonym z takiego rezultatu. Aspiracje i ambicje mam przynajmniej o 2 minuty większe (tzn. mniejsze), więc z czego się tu cieszyć. Ale jednak. Jestem zadowolona. Przede wszystkim dlatego, że się nie poddałam i że biegłam całym sercem (o czym z resztą świadczy średnie tętno 187, a maksymalne 195). Naprawdę szybciej się nie dało. Ciało na razie nie potrafi mocniej, nie i już, ale trzeba mieć nadzieję, że to jest tylko „na razie”. Zrobiłam test, otrzymałam wyniki i teraz trzeba pracować nad ich tuningiem i poprawą. Odważniej dodawać elementy szybkościowe do treningów, podkręcać BNP, ujarzmiać drugi zakres. I przede wszystkim biegać w upale! Człowiek zadowolony jak to sobie rano rześko pohasa przed pracą, tymczasem to jednak w wysokich temperaturach biegać trzeba, wtedy jest najtrudniej, a na zawodach boli mniej.
Poza tym narzekać na bieg zwieńczony pierwszym miejscem w kategorii? (i 7. w open). Oraz drugim w drużynówce, gdzie od trzeciego miejsca dzieliło nas – Kulawe Zające – tylko 10 sekund (to ja je uratowałam swoją walką! ja!). No nie można narzekać. Poza tym zawody zorganizowane przez Andrzeja wraz ekipą były perfekcyjnie! Za rok koniecznie wracam. Ciekawa jestem ile urwę :)
No i tak sobie myślę jeszcze na koniec, że nie ma co rozpamiętywać tego, co było dawniej, w okresie „przed” kontuzją. Do przodu trzeba patrzeć, a nie tęsknić za formą z przeszłości i frustrować się niekorzystnymi porównaniami. Drugi początek nastał. Może być już tylko lepiej.