Ostatni raz gdy startowałam na serio, to w Biegu Rzeźnika było. Rok temu. Triathlonowo – jeszcze lepiej. Karkonoszman, dwa lata wcześniej. W międzyczasie moje starty utrudnione były, nazwijmy to, zdarzeniami losowymi. Raz złamała się szczęka, innym razem noga. Noo, dawno nie startowałam. Już zapomniałam jak smakują te emocje, przedstartowe dylematy oraz obawy czy dam radę. I choć jestem podekscytowana moim zaplanowanym na 2016 r. kalendarzem startów (naprawdę jest fajny – zróżnicowany i ambitny), to szczerze niespecjalnie mi śpieszno do jego realizacji. Bo tak sobie myślę właśnie ostatnio, że z tego całego triathlonu to ja najbardziej lubię samo trenowanie.
Nie wiem czy to powszechny syndrom powrotu po kontuzji czy może starość raczej lub lenistwo jakieś, ale na samą myśl, że już za niecałe trzy tygodnie ponownie stanę na linii triathlonowego startu, ogarnia mnie strach i pojawia się niewytłumaczalna niechęć. Treningi owszem, ja bardzo chętnie i dużo, ale zawody oraz weryfikacja, tego o czym mam na razie jedynie wyobrażenie, to już zdecydowanie mniej. Ja nie chcę na zawody! Boję się, nie chcę, nie!
Być może minie mi to po pierwszym starcie (oby!), gdy na nowo poczuję ducha rywalizacji oraz wykrzesywania z siebie niemożliwego, ale na chwilę obecną to zdecydowanie bardziej pasuje mi gonienie króliczka. Oraz co najwyżej myślenie o tym, co będzie jak go złapię. Trenowanie jest takie moje, takie ciche i takie nieostateczne. Bez towarzyszącego zawodom stresu, że się nie uda i będzie blamaż na cały internet. Co ludzie powiedzą? :) Bez obaw, że wyniki porobię gorsze niż dwa lata temu. Bez porównywania do innych. Oraz bez presji. Presji, którą tak naprawdę nakładam na siebie ja sama, bo przecież nie inni, w końcu co im do tego, ale presji ogromnej.
Tak próbuję się sama mentorować i tłumaczyć, że przecież nie ma się czego bać, głupia Bo. Że kwintesencją sportu są właśnie emocje związane z zawodami, że po to całą zimę tyramy jak głupi, by potem stawić czoła swoim słabościom i lękom. Oraz je przezwyciężyć. Poza tym ten sezon i tak jest „rozruchowy” i ogień ma być w następnym. Pomaga na 5 minut, potem znowu się martwię, że jestem mała i słaba i że ja nie chcę na zawody. I weź tu człowieku ogarnij.
Przeraża mnie dystans 1/2 IM – a zaplanowałam trzy (!) takie starty. Boję się szybkiej jazdy Czesławem – a trzeba będzie cisnąć na maksa. Nie trenuję biegania licząc że jakoś przeczłapię, bo nadal jeszcze oszczędzam jaknogę. Jak jeść na rowerze, gdy człowiek wyłożony na leżaku, a bez trzymanki (wciąż) nie potrafi. Jak uzupełnić bidon w kokpicie, gdy trzymać trzeba (mocno!) (wiem, robię to źle) stery. O ubieraniu w locie butów rowerowych nie wspomnę, gdyż nawet nie zamierzam próbować. Gdzie zegarek dać. I czy przebiegnę 21 km, gdy brak długich i mocnych wybiegań. A jeśli znowu mnie przytka w wodzie? Tyle zmartwień. Tyle pytań, na które nie znam odpowiedzi. Tyle strachu.
Normalnie drugi debiut w triathlonie przeżywam. Ale mi przyszło, na stare lata…
Tak więc niech się już ten sezon zacznie. Niech skończą głupie myśli, strachy, kalkulacje i obawy. Niech będzie co ma być! Tylko pliss – i na tym chyba zależy mi najbardziej – tylko pliss bez gleby i kontuzji.