nie wiadomo czy ma kres…
Załamałam się. Serio. Mam dość. Straciłam nadzieję i generalnie jest źle. I lepiej nie będzie. A tak pięknie opisałam swoje mądre i rozsądne wygrzebywanie z kontuzji oraz wizje świetlanej sportowej przyszłości. „Moja droga z”. Tak się cieszyłam, że znowu mogę biegać, ten feeling czuć, to coś! Tak bardzo!
No ale się spierdoliło. Wynik rezonansu nie potwierdza wprawdzie kolejnego złamania (tego obawiałam i wciąż obawiam się najbardziej), głowa buzuje od zaleceń i niezaleceń lekarskich oraz fizjoterapeutycznych, a jaknoga boli, biegać nie może, a ja po prostu mam dość.
Ta droga kręta jest… Co dalej za zakrętem jest?
Zmęczeniowe złamanie piszczeli to ponoć jedna z najbardziej upierdliwych kontuzji biegaczy. Która babrać i goić może się miesiącami, a nawet latami. Trochę to dziwne, nie? Ot, pęknięta kość, trzy miesiące zrastania i znowu powinna być jak nowa. Wydawałoby się. A nawet nowsza, bo przecież w miejscu złamania jest ona teraz grubsza oraz mocniejsza. A jednak nie. Taka niespodzianka. Noga będzie paprać i psuć się dalej. Mimo, iż z gęstością kości wszystko u mnie w porządku, idealnie wręcz (zrobiłam badania jeszcze w trakcie złamania) – normalnie kość wzór! A jednak się suka psuje.
Że trzeba wyeliminować przyczyny, które doprowadziły do złamania, wtedy może będzie lepiej. A ćwiczyłam przecież, naprawdę sporo! I nowe buty z wysokim dropem i miękkie podłoże na początek oraz 1-2 dniowy odpoczynek pomiędzy treningami. Gdzie popełniłam błąd, spytałam pana doktora dramatycznym i drżącym głosem. Gdzie? Nigdzie, usłyszałam. Po prostu, takie cholerstwo.
Kamieni mnóstwo!
Co teraz więc? Nie wiem. Niestety stety byłam u dwóch lekarzy i mam dwa (a nawet więcej) dość przeciwstawne zalecenia. Że nie biegać całkiem, bo przecież to niezdrowe. Albo że, no w sumie sama nie wiem już co… Poczekać. Zabiegi fali uderzeniowej wziąć. Ćwiczyć? Tak, ale tylko na stabilnym podłożu (dziwne, bo przecież wcześniej kazano na berecie). I na rowerze mogę jeździć oraz pływać (aby ukrwić kontuzjowane miejsce) (to zalecenie akurat bardzo lubię). I oczywiście specjalistyczne wkładki zamówić. Potem, jeśli po 1-2 miesiącach nie będzie poprawy, pozostanie mi jeszcze ostrzykiwanie czynnikami wzrostu, zastosowanie urządzenia przyśpieszającego gojenie (exodus czy exogen jakiś), a w ostateczności nawet śrubowanie. Łomatkojedyno!
Choć droga jest bez końca
Pozornie bez znaczenia
Mniemam, że mam powody
By drogi swej nie zmieniać
Z jednej strony mam dość. Nie liczę już rozmazanych makijaży, wieczorów z mokrą poduszką oraz godzin spędzonych na czytaniu o stress fracture. Czy ja jestem kurwa jakiś Hiob? Długo tak jeszcze? Naprawdę nie rozumiem dlaczego ten cholerny los tak bardzo mnie doświadcza i czemu ma to służyć. Przecież staram się być dobrym człowiekiem! Za co tak? Dlaczego?
Z drugiej jednak, jestem też mega wkurwiona. A przez to rozdrażniona (bez Korsarzy nie podchodź) i bardzo zmotywowana, by jednak wygrać tę walkę! Trzeci raz nie upadnę na łopatki, o nie! Będę się zrastać i goić, szukać przyczyn oraz radzić różnych ekspertów. W poniedziałek jadę do Warszawy wierząc, że polecony pan doktor, który miał już do czynienia z podobnymi przypadkami, i dla którego nie będę pacjentem zero jak ma to miejsce tutaj, pomoże i da konkretną diagnozę. Nie spocznę dopóki nie znajdę rozwiązania! Ta droga jest długa i kręta, ale nie zamierzam jej zmieniać. Nie lubię przegrywać, i choć pewnie biegać jak za dawnych dobrych czasów to ja już nigdy nie będę, ale wygrzebię się z tego cholerstwa. Wygrzebię.