Kto mnie zna lepiej, ten wie, że do kuchni łatwiej zagonić mnie można do sprzątania niż do gotowania. Owszem, bywam. Sprawdzić ile musli i rukoli zostało, czy miodu nie trzeba dokupić, by nałożyć porcję lodów lub zrobić herbatę z sokiem. Jak trzeba to potrafię też zupę ugotować, obrać ziemniaki (na kwadratowo), ba! mam nawet jedno danie popisowe (dwa razy podałam). Generalnie jednak chemii nie ma, a ja w kuchni wykazuję postawę raczej neutralną. Co nie znaczy, że nie lubię jeść (uwielbiam) (zwłaszcza w towarzystwie), i co nie znaczy, że nie jestem żywieniowym dziwologiem (jestem). Nie lubię tłustego, ostrego, chińszczyzny, nie jem mięsa i wszystkich innych mięsopochodnych rzeczy (nie mylić z nabiałem i żelkami). Logika nakazywałaby więc, abym sama gotowała zaspokajając te dziwne gusta. Logika jednak w tym przypadku totalnie nie działa, a ja ślizgam się tak rozkosznie przez życie z dewizą „to zjem, a tego nie”, „margherita raz”, „to ja może wezmę ziemniaki z surówkami”. „Albo jabłko”. I żyję! :)
Książka „Kuchnia dla biegaczy. Siła z roślin” jakoś mnie jednak do kuchni zagoniła. I zaczęłam gotować, czy wszyscy słyszą? Go-to-wać. I to jest najlepsza recenzja tej książki. Autorom (Violi Domaradzkiej, Robertowi Zakrzewskiemu i Damianowi Parolowi) udało się to, co wcześniej (bezskutecznie) próbowali zrobić m. in. Scott Jurek czy Rich Roll. Jak oni tego dokonali? W sumie sama jeszcze nie wiem. Może dlatego, że nie przestraszyli mnie dziwnymi składnikami dostępnymi jedynie w stolicy? Albo zachęcili ładnymi zdjęciami potraw i dość prostymi oraz fajnie opisanymi przepisami? (oczywiście nie wszystkie są łatwe i szybkie, a na dole w Społem nie kupię pasty tahini). Może sama stwierdziłam, że najwyższy czas dorosnąć, pobawić się panią domu, poszukać nowych smaków i zaryzykować eksperymentów? Nie wiem. Grunt, że teraz w szafce obok makaronów mamy też mąkę razową, kaszę jaglaną, len mielony i ciecierzycę, a wśród przypraw np. kolendrę. O!
Oczywiście spox. Nie zamieniam się w blogerkę kulinarną (ale byłaby heca!), nie remontuję kuchni, coby zdjęcia fajne wychodziły i nie rezygnuję z dotychczasowych pasji. Ale przyznam, że ciut odważniej do kuchni zaglądam i z emocjami oraz zaciekawieniem porównywalnymi do reakcji dziecka po raz pierwszy próbującego piwa, wyczekuję efektów swych kulinarnych, wegańskich działań. Bywa różnie… :) Ale na pewno jest też nowo, zdrowo i ciekawie!
Wszystkich zachęcam do kulinarnych eksperymentów, odejścia od standardowej rutyny oraz do zamiany sklepowych półek i alejek z hipermarketów w wizytę na warzywnym rynku. Oczywiście, nie dlatego, że teraz taka moda, wszyscy biegają ultra, są weganami i nie omieszkają ci o tym co 10 minut przypomnieć… Ale po prostu tak dla siebie, dla zdrowia, dla odmiany i przygody. Zadeklarowanych mięsożerców nie zniechęcam do ich diety, nie pouczam i nie demonizuję (jestem z tych niewojujących wegetarian), a sama nie wyobrażam sobie życia bez mleka, serów i lodów, więc na weganizm z pewnością nie przejdę. Ale rzeczywiście fajna sprawa z tymi nowymi smakami, połączeniami, produktami. I na dodatek jeszcze zdrowa. Naprawdę jest inne życie poza pierogami i zupą pomidorową! A świat słodkości nie kończy się (eureka!) na serniku. Zachęcam, polecam, inspiruję. Bo.
Serio, pobawiłam się w gotowanie!
Deser z roślin – konkurs!
Ażeby jeszcze bardziej zachęcić Was do wegeprzygody, mam do rozdania jeden egzemplarz książki „Kuchnia dla biegaczy. Siła z roślin”. A zadanie konkursowe jest następujące. Poproszę o łatwy i sprawdzony przepis na wegański i pyszny deser. Powtarzam łatwy! I pyszny. Oraz najlepiej taki, który idzie w cycki nie biodra. I jeśli ja go zrobię i będzie mi smakował i pójdzie tam gdzie trzeba :) – to do autora przepisu powędruje książka. Propozycje przepisów umieszczajcie tutaj w komentarzach i na Facebooku do środy 28 października. A ja do końca miesiąca będę mieć czas na sprawdzenie Waszych propozycji. Zapraszam do udziału!