Jestem szczerze i totalnie rozbrojona tymi pięknymi słowami, które piszecie tutaj, na facebooku, w prywatnych wiadomościach i w e-mailach na temat startu w Biegu Rzeźnika. Tymi kciukami w górę i serduszkami kierowanymi w moją stronę. Dziękuję! Myślał człowiek, że to cycki lub taśmy się dzisiaj klikają i sprzedają, a tu, proszę. Wystarczy poryczeć się na jakimśtam biegu w Bieszczadach, by równie mocno, a w zasadzie jeszcze bardziej wzbudzać prawdziwe i wielkie emocje. Czasem, to aż ciut mi głupio nawet, że niektórych niechcący wzruszyłam, oraz też straszno, że innych z kolei (o zgrozo!) zainspirowałam i zmotywowałam! Żeby była jasność. Ludzie, to naprawdę boli i wcale nie jest przyjemne! (mryg) I żadnych pretensji potem. Rajt?
Z drugiej strony mam już jednak dość tego tsunami myśli związanych z Biegiem Rzeźnika. Wcześniej obsesyjne niemalże zamartwianie się i jojczenie. Teraz analizowanie, rozpamiętywanie, gdybanie… Muszę już to zamknąć. Zaakceptować. Ba, pogodzić się z faktem, że nie zawsze wszystko, mimo iż tak bardzo chcemy i teoretycznie mamy na to wpływ, idzie nam zgodnie z planem. Najwyższy czas zamknąć rzeźnicki rozdział (na ten rok rzecz jasna). I jak mokry pieskomandos otrząsnąć się z nagromadzonych emocji. Czas przestać pierdolić :) Trzeba wziąć się do roboty i zacząć przygotowywać rozdział kolejny. Tym razem triathlonowy.
Tylko naprawić się muszę. Że głowę naprawić, o tym już wspominałam. Ale też ciało przywrócić do porządku trzeba. Jeszcze nigdy takich szkód nie zrobiłam sobie żadnymi zawodami czy treningiem :( Pomijając złamaną szczękę, to naprawdę nigdy sport nie wyrządził mi tak dużej krzywdy i nie poczynił takiego spustoszenia w organizmie. Bardzo jestem zmęczona i sponiewierana. Bardzo. Wciąż poruszam się (7 dni po) z niemałymi trudnościami, co pięć schodów przystaję i sapię, a śpię prawie po 10 godzin na dobę. Na rowerze tylko po płaskim potrafię jeździć i to tempem raczej defiladowym, a na basenie wyprzedzają mnie żabkarze. Jeszcze nie biegałam i pewnie przez najbliższe dni nie spróbuję nawet, bo boląca przedrzeźnicka noga odezwała się podwójnie głośno. Psia mać. Aż się boję myśleć, czy tam się czasem coś nie spierdoliło na poważnie… Jakby było mało, cały czas uparcie walczę też o paznokcia. Że tak powiem, szału więc nie ma z tym moim naprawianiem… :(
A przecież kolejka startów czeka! Frydman na przetarcie i przypomnienie sobie strefy zmian za niecałe trzy tygodnie, Oravaman (górskie 1/2 IM) w lipcu oraz to, czego wypatruję najbardziej: 1/2 IM w Gdyni! (nie po to wydałam ponad pięć stów na wpisowe i tłuc się będę na drugi koniec świata, aby wystartować tam rekreacyjnie, nie?) Trenować więc bym już chciała mocno, na wyrzygu zakładki robić, w piance się formować oraz nabierać kolarskiej opalenizny na bajku! Chciałabym. A tymczasem ciało w serwisie, naprawa przedłuża się i nie wiadomo kiedy skończy… Ktoś ma może koncepcję, jak to przyspieszyć? Oprócz lodów i truskawek? Hę?
No. Tak więc jeszcze raz wszystkim dziękuję za fantastyczne słowa wsparcia i rzeźnickie gratulacje, a „nowych” (więcej się nas tutaj zrobiło, to strasznie miłe! dziędobry!) serdecznie witam obiecując wiele nowych, oczywiście że superowych, przygód. A Rzeźnik? No był, będzie też za rok i to, miejmy nadzieję, stiuningowany (prawda Krasus?) Na chwilę obecną odchodzi się jednak od Rzeźnika. Zwłaszcza na tym blogu. Odchodzi się.