Ściana chwały w Marathon Village. A w pakiecie startowym m. in. ten plecak, koszulka i paczka makaronu :) Fot. KPS |
I z takim to oto nastawieniem, oczapkowani i okapturzeni wraz z rzeką podobnych nam ludzików w kolorowych woretexach ruszyliśmy niedzielnym dżdżystym porankiem pod Koloseum. Gladiatorzy! W krótkich gaciach, pstrych podkolanówkach i butach zawiązanych na cztery kokardki.
A było nas ponoć 12 tysięcy…
Introduzione
Pisałam już, że maraton ten nie był moim priorytetowym startem. Nie przygotowałam się, nie czułam tych treningów, słupki z endo zamieniłam na skitury, lajtowe śmiganie po górkach lub człapanie wzdłuż rzeki z muzą w uszach. Tak mi było dobrze. I już. Tego potrzebowałam, a że nie lubię się sobie sprzeciwiać i działać wbrew woli, postanowiłam też nie walczyć o jak najlepszy wynik, tylko po prostu pobiec. Najładniej i najluźniej jak się da. Dla uspokojenia sumienia zrobiłam jednak raz 30-kilometrowe wybieganie 2 tygodnie przed maratonem oraz spontanicznie machnęłam wcześniej 12 km WB2. Żeby nie było, że ja tak całkiem z ulicy się tam wzięłam :)
Może nie czułam wielkiego stresu czy strachu, bo w końcu i przed czym, ale takie delikatne podekscytowanie i miłe motyle w brzuchu były pod tym Koloseum. Czułam, że dzieje się coś ważnego i wielkiego i że jestem tego częścią. Że gram jakąś rolę w tym całym spektaklu i to jeszcze w jakiej scenerii! Ogrom okolicznych murów symbolizujących – jakby nie patrzeć – potęgę ludzką, był najlepszym z możliwych tłem dla maratończyków wyruszających na kilkugodzinną przygodę z własnym ja oraz na walkę ze swoimi słabościami. Odliczanie, głośna muzyka, brawa i okrzyki „GLADIATORE!” – czy będę nudna, jeśli napiszę, że ciary i że znowu się wzruszyłam? Kurde, te momenty startu w maratonie są równie wzniosłe i wielkie jak potem przekraczanie linii mety. Jesteś Panem Świata o niezwykłej mocy i ogromnej sile. BOhaterem, gladiatorem jesteś! Lepsze to niż odlot. Uwielbiam ten stan :)
Gladiatore! Fot. www.ultramaratonemaratonedintorni.com |
Piano
Czy miałam jakiś plan na ten maraton. Jakiśtam miałam, nie będę ściemniać :) Na przykład taki, że fajnie byłoby się nie upodlić i w ładnym stylu oraz przyzwoicie ukończyć cały dystans. Że chyba raczej na pewno poniżej 4 godzin, a po cichu to marzyłam o mniej niż 3:45. No dobra, przyznam się. Najbardziej to pragnęło mi się dwie trójki z przodu wybiegać. Ambitnie jak na przyzwoity wynik, prawda? No ale ja jednak chyba tak muszę. I prędzej to ja poprzeczkę ominę, niż przewieszę ją na niższy poziom. Ale też – postanowiłam sobie – nie będzie dramatu, jeśli się nie uda.
Taki więc taki oto plan: ładnie, luźno i przyzwoicie z rozglądaniem się po trasie i podziwianiem miasta, gdzieś w okolicach tempa 5:10 – 5:15.
Za „ładnie” odpowiedzialne były nowe, różowe podkolanówki ZeroPoint. Śliczne są. I nie wiem, czy to kolor czy elastyczna i miękka tkanina oraz odpowiednio długa długość (!) sprawiły, że naprawdę czułam tę kompresję! Nogi miałam lekkie, radosne i zadowolone, że sobie tak hopsa fajnie biegną. Nawet po tym bruku. Nie skłamię, jeśli stwierdzę, że ze wszystkich kompresyjnych skarpów, jakie mam (Lidl, CEP i Compressport), te są zdecydowanie najlepsze i najwygodniejsze. Serio.
„Luźno” było w wersji dla prasy :) Jakby jednak okazało się, że nie zmieszczę się w tych sześciu godzinach…
A za „przyzwoicie” byłam już odpowiedzialna tylko, wyłącznie i przede wszystkim ja.
Correre
A więc uskrzydlona tym wzruszającym momentem startu, 22 marca 2015 r. o godz. 8:51 wyruszyłam (Run Bo!) na swój czwarty w życiu maraton. Z racji deszczu i chłodnego, dość nieprzyjemnego wiatru zrezygnowałam z biegu w krótkim rękawku. Dobra to była decyzja stwierdzam, jak było cieplej podciągałam rękawy, jak zimniej zaciągałam na dłonie i chuchałam sobie do środka.
Dziwnie się mi biegło na początku. Nic nie boli, nie ciągnie, nogi lekkie, a tempo jakieś takie spokojne. Po kilku kilometrach dogrzałam się i poczułam ten fun. Prrr, stój dzika bestio musiałam uspokajać siebie w duchu, bo nijak nie potrafiłam wolniej niż 5:00, tak było przyjemnie. Podziwiałam okolicę, wzdragałam na liczne śmieci rozrzucone dosłownie wszędzie, machałam do przechodniów oraz kierowców w samochodach, odklaskiwałam kibicom szanując, że im się tak chce stać i moknąć w deszczu. Bo padało. W zasadzie tak do ok. 30 km to lało przez cały czas z drobnymi przerwami na podmuchy wiatru. Jako ciekawostkę dodam, że widziałam kilku biegaczy, którzy w woretexie (taka nowa odzież techniczna wykonana z worka na śmieci, tudzież peleryna przeciwdeszczowa zakupiona od ulicznych sprzedawców za 5 euro) przebiegli całe 42 km! Oszalałabym chyba od tego szeleszczenia. Przysięgam.
Różowe skarpy! Fot. www.ultramaratonemaratonedintorni.com |
Pensiero
A ja biegłam. Ze średnim tętnem nieprzekraczającym (ja!) 160 (!!!) bpm. Czasem się wyłączałam, czasem znów wracałam do trybu ON i odbierałam bodźce z zewnątrz, na przykład w postaci zabytków, których rzecz jasna nie rozpoznawałam, serwowanych napojów na punktach, bramek z międzyczasami czy śliskiej kostki brukowej, na której to niejednego prawie bym orła spektakularnie wywinęła. I myślałam. Ile to jeszcze kilometrów przede mną myślałam, jak tam Kris leci i ach jaki piękny widok na Bazylikę Świętego Piotra! Kim są Alfredo i Gulio, za których plecami uprawiałam drafting, gdy wiało, ciekawe co to za kolumna i plac oraz co by było gdyby świeciło słońce, a nie padał deszcz. Ale wiadomo, lepsze to niż upał. Nad sobą sobie myślałam, o przemijaniu, planach, generalnie o różnych różnistych rzeczach, które na ten blog się raczej nie nadają :) No i kiedy wreszcie będzie kurde 32 kilometr tj. kiedy zacznie się ten maraton. Myślałam.
O przepraszam, za połówką odnotowałam jeszcze, że zaczynają boleć mnie nogi, co oczywiście było pokłosiem braku dłuższych wybiegań i mocniejszych treningów… Zajebiście, a tu jeszcze drugie tyle. Niech bolą, co począć, a żeby nie było im smutno, to od 30 km zaczęła doskwierać mi (nowość!) lewa pachwina, a stopy coraz głośniej zaczynały mówić „nie” brukowanej nawierzchni. Wreszcie się coś dzieje! I tak pogrążona w tych myślach dotarłam do 32 kilometra… Nie wiem jak, ale chyba, z tej radości, że zbliżamy się już do końca, machnęłam go sobie (aco?) w tempie 4:57. Tak się biega maratony, ha!
A wracając do myśli, to zeszły już one trochę na inne tory. Czy będzie ściana. I kiedy mnie łupnie. Dlaczego te stopy tak bardzo bolą. I nogi. Ach ta cholerna kostka brukowa! Starałam się jeszcze chłonąć atmosferę, komunikować z tłumem, cieszyć biegiem, zwłaszcza, że przestało padać, wbiegliśmy w atrakcyjne turystycznie rejony centrum i coraz więcej kibiców na trasie robiło naprawdę dobry i jakże użyteczny hałas. Naprawdę się starałam! Ale myśli były jednak coraz głośniejsze. Darły się. Wrzeszczały. Że boli. Że ile jeszcze. Że miałaś się przecież Bo nie upodlać, a tymczasem biegniesz w bardzo dobrym kierunku. I że po co ci to. Ała.
Padało… Fot. Sikellia News |
I jeszcze jedna taka myśl, dziwne, bo do tej pory nigdy się nie pojawiała… Czy lepiej napierać tak długo i mocno ile sił w kosmosie w dość szybkim tempie nie martwiąc się co potem, czy może lepiej stopniowo zwalniać i w sposób kontrolowany przechodzić w człap? Czy lepiej cisnąć na maxa i paść 2 km przed metą, czy spokojnie, ale doczołgać się jakość do końca? Wybrałam – oczywiście, że tak! – opcję pierwszą. W końcu Bo. I uruchomiłam standardowe już motywatory: Dajesz Bo! Jeśli nie możesz – przyspiesz! Skup się na technice! Zuch dziewczynka!
Oraz odkryłam nowy sposób. Najważniejsze to nie zagłębiać się w tych złych myślach o zmęczeniu, że nie dam rady i nie mogę. Kiedy się pojawiają, natychmiast trzeba je skasować, zresetować, otrząsnąć się (nawet w realu luzując ręce i górną część ciała) oraz ruszyć do przodu tak, jakbyśmy po prostu zaczynali trening. Serio działa! Czyli – słuchajcie jeszcze raz, bo nie będę powtarzać – nie tylko nie nawiązuję rozmowy z wewnętrznym głosem „nie mogę” i nie przekonuję go, że jednak dam kurde radę. Żadnych rozmów! Nic nie słucham, nic nie mówię, tylko mocno kopię go w dupę! Kasuję, niszczę, nie ma go, a ja wyobrażam sobie np. różowego motylka i jak gdyby nigdy nic biegnę sobie hopsa do przodu. Ooo jak jest trolololo fajnie, nieprawdaż?
Taki nowy patent z motylkiem, polecam, Bo.
A wracając do biegu, to ponieważ wybrałam opcję pierwszą, czyli napieranie w trupa tak długo i skutecznie jak tylko się da, udawało mi się utrzymywać tempo zbliżone do zakładanego w zasadzie do 40 km. Potem nastąpił jeszcze łabędzi śpiew i padłam na 41 km. Nie była to ściana, tak naprawdę to w tym maratonie nie doznałam żadnej takiej mojej, standardowej ściany z owijaniem stretchem, bólem brzucha i nogami ważącymi tonę. Po prostu, ja już tak się zmęczyłam tym napieraniem do przodu, tak się zmachałam, tak mi było ciężko, że nie dałam rady dłużej i więcej:) No nie dałam. A ponieważ nie walczyłam o czas i w dupie tak naprawdę miałam, czy skończę ten maraton minutę wte czy wewte, spokojnie przeczłapałam więc sobie do mety. Biegiem, bo jedyne co sobie postanowiłam, to nie przechodzić w marsz.
Veni, vidi, vici. Fot. KPS |
A w filmie widać, że nawet się uśmiecham przekraczając linię mety… O proszę. Czas 3:37:44 i średnie tempo 5:10. Czyli zgodnie z planem :)
Concluzioni
To nie jest raczej dobry pomysł biegać maraton bez odpowiedniego przygotowania. Ta ostatnia dycha, a już na pewno piątka biegu naprawdę dały mi popalić i ciut mnie sponiewierały. Czy płakałam? Ależ oczywiście, że tak! Chyba głównie z bólu, jezzu, niemiłosiernie mnie te nogi bolały, ale pewnie też z radości, że to koniec, że znowu się udało! I to nie tylko (mryg!) mi. No i że są te dwie trójki z przodu! I że ta trasa taka widowiskowa i ładna, choć szkoda, że wiele rzeczy przegapiłam i trzeba było poprawiać. Piękny ten Rzym. Piękny! Tylko strasznie zaśmiecony…
A maraton? Nie taki on znowu straszny chyba… Bez specjalnych przygotowań da się go przebiec i to w przyzwoitym czasie (ekhm… do 35 km), w deszczu, po mokrym i śliskim bruku i niezliczonych zakrętach. Tak na hihi luzie :)
Choć szczerze, to prawdziwe luzy rajtuzy były później! Jak sobie z powodu mocnego obtarcia ciałka paskiem od pulsometru (pierwszy raz w życiu taka rzecz!), całe miasto Rzym bez biustonosza hopsa zwiedzałam! To był dopiero luz! :)
Luzy rajtuzy… Fot. KPS |
Aaaa! I najważniejsze, bo prawie bym zapomniała! Wreszcie mam straszne jaranko na mocne treningi! Drżyjcie.