Podczas gdy znajomi będą skiturować, ja pobiegam sobie po górach planowałam, i wszyscy będą szczęśliwi. Przecież ja tak lubię biegać po górach! Ale gdy tak oni szli na tych nartach w Bieszczadach, a ja niczym pies biegałam dookoła, kicając z prawej strony na lewą i potykając się o ich kijki, czułam, że to jednak nie to… Że chciałabym chyba spróbować tego foczenia, że może być całkiem fajnie, że muszę bo się uduszę, a poza tym niebawem to zacznę pewnie szczekać i podsikiwać drzewa, więc chyba raczej na pewno czas powiedzieć sobie (ZNOWU!) „challenge accepted”.
Borze, borze, borzenko krzyczałam w myślach do i na siebie, gdy z górki, pługiem mijałam kolejne buki na drodze, krzaczory brałam okrakiem, a uderzenia gałązkami po twarzy przyjmowałam z nieznaną sobie do tej pory hardością. I gdy zakopywałam się w zaspach po kolana. A ogień w udach prawie że przepalał mi spodnie i nogi trzęsły się ze zmęczenia (BO przecież nie strachu). Gdy wywrotek było miliard, na szczęście żadna poważniejsza, tylko w puch lub kontrolnie, by odpocząć :) I gdy z radością oraz kurwikami w oczach kończyłam zjazd, szczęśliwa, że się udało, że jestem cała, że podoba mi się to strasznie i że zaraz będzie znowu nowe zajebiste podejście. BO podejścia są super. Uwielbiam. Idzie się zmęczyć i spocić jak na kilometrówkach, ale widoki i wizja zjazdu działają tutaj zdecydowanie na korzyść tych pierwszych.
Nie. Absolutnie nie żegnam się z bieganiem i tri. Tylko ciut urozmaicam, odpuszczam, luzuję, by mieć czas i robić to, co TERAZ sprawia mi frajdę i przyprawia o ciary na plecach. BO chyba o to w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, rajt?