Ten Beskid Mały to wcale nie taki mały – rzekł jakiś mocno zasapany głos za moimi plecami podczas jednego z pierwszych podejść Biegu Potrójnej. Ano niemały… Trudno bowiem przebiec obojętnie obok łącznej sumy przewyższeń na dystansie 15,5 km wynoszącej blisko 2 km. Trudno.
Tak samo trudno jak mi się teraz po schodach łazi, a przecież już dobrych kilka dni minęło. Ten osobliwie rozkoszny ból w czwórkach. Równie miłe napięcie i łaskotanie w stawach skokowych. Boląca szyja i zakwasy w rękach. Jakąż to człowiek dziwną istotą jest, że boli go, a on zadowolony. I uśmiech ma na twarzy. Bo skoro boli, to znaczy się pobiegane było. Że żadne tam obijanie, tylko porządnie wykonana robota. No dobra, jako tako wykonana, bo miejscami oczywiście mogłam przecież szybciej, a jednak nie było z czego i jak podkręcić obrotów. Chyba ja, bądź co bądź, już ciut zmęczona jestem i chyba najwyższy czas odpocząć trochę.
Ale zanim sobie odpocznę (i pewnie dam odpocząć Wam), to muszę przecież udokumentować moje zmagania na II Jesiennym Biegu Potrójnej zorganizowanym przez Klub Skialpinistyczny Kandahar. Awięc.
Joj. Kiedy rano oczy me ujrzały fantastyczny widok z Przełęczy Kocierskiej to normalnie ciary. Cóż, zazwyczaj nie bywam raczej ponad chmurami, a codzienny widok z okien na filharmonię i parking jest jakby trochę mniej atrakcyjny od górskich stoków spowitych mgłą z przedzierającymi się gdzieniegdzie promieniami słońca. Bo jeszcze dodam, że pogoda się arcyudała. Połowa listopada, a tu błękitne niebo, zero wiatru, lampa i kilkanaście stopni Celsjusza. Nic tylko biec.
Oraz wyłączyć głowę. Zapomnieć o niepodległościowym wtorku, nie myśleć o rywalkach, ściganiu się z innymi, o końcowym miejscu, kategoriach. I o brzuchu sobie też nie przypominać, choć on niestety wciąż tak łatwo nie daje za wygraną… I nie spalić się na starcie. Niby nic, a jakże dużo, nieprawdaż? Powrócić do podstaw i źródeł. Po prostu pobiec. I fajnie zakończyć ten jakże burzliwy sezon.
Pierwsze kilometry – jest dość ciasno. Biegniemy leśną drogą i co jakiś czas przeskakujemy przez kałuże lub wielkim łukiem omijamy bajora (podobnych przeszkód na ostatnich kilometrach oczywiście nikt już nie unikał, tylko pruł środkiem, ino błoto spod podeszw leciało). Tylko nie za szybko Bo, tylko nie za szybko, strofuję siebie w myślach, a tymczasem czuję, że… biegnę za szybko. I powoli mnie zatyka. To wszystko przez te dziewczyńska dookoła. Czy tylko ja mam wrażenie, czy one faktycznie chcą się ze mną ścigać? Nie pozwalają się wyprzedzić, przyspieszają, wymijają. Też coś! Jedna wielka szarpanina, nie lubię. A miało być spokojnie…
Tupnęłam sobie więc mocno głową w myślach, że przecież nie tak miało być! Ja mam po prostu biec, a nie ómierać, denerwować się, kalkulować i oglądać za siebie, która jestem. Odpuściłam więc trochę, zwolniłam, puściłam dziewczyny przodem. Ufff. Jak dobrze! Nareszcie zaczęło być fajnie! Biegłam swoim tempem trzymając się (i tak mocnych) panów. Pod górkę marsz (zdecydowanie za wolny, oj, sporo pracy przede mną), w dół natomiast niczym w szpagacie na pazurki leciałam, z czego nie powiem – jestem nawet całkiem zadowolona. Kilka razy przyznam, to i tytan był zagrożony, gdy ledwo łapałam równowagę ratując się przed spektakularnym dzwonem lub potknięciem o coś, czego nichuchu nie widać było spod kilkunastocentymetrowej kołdry suchych liści. Ale na tym właśnie polegają zbiegi – trochę tak na granicy rozsądku i szaleństwa. Z lekkim przesunięciem w tę ostatnią stronę rzecz jasna
Stara siatkarska zasada mówi, że biegi górskie wygrywa się na zbiegach i muszę powiedzieć, że chyba coś w tym jest. Potrafiłam nawet kilometrową przewagę odrobić właśnie dzięki tym szaleńczym zbiegom. Jeden chłopak to jak go mijałam krzyknął nawet, że chyba regulamin zabrania takich szybkich zbiegów (hihi), a inna dziewczyna z kolei (ta, którą dogoniłam i wyprzedziłam z górki) zagadała przy punkcie odżywczym, że „ty to chyba lubisz zbiegać, co?” Ano lubię. Co począć.
Znowu się odezwał
I choć mocno zatykałam uszy, wypierałam ten myśl, starałam się dumać o niebieskich migdałach i podziwiać piękną górską scenerię dookoła, tak jednak znowu usłyszałam TEN głos… Że skoro już jestem tu gdzie jestem, skoro ryzykowałam tytan na zbiegach i ładnie wyprzedziłam tamte dwie, to może by jednak dociągnąć to miejsce do mety? Hę? Zostało przecież już tylko 4 kilometry, ojtam że właśnie pod nieszczęsną górę psia mać. Dam radę. Nie tyle, że muszę dać, ale chcę! Człapiąc więc, dysząc, oczywiście ciągle oglądając się za siebie, przemieszczałam się jakoś do przodu. Na szczęście nie tylko ja leciałam na oparach, więc udało się jakoś dobiec, nie dopadły mnie, ufff. Z czasem 1:49 zameldowałam się jako 5-ta kobieta na mecie i druga w kategorii. Czyli znowu pudło! Fajnie jak wychodzi, mimo, iż tak naprawdę nie do końca chyba wyjść powinno :)
Trasa piękna i zróżnicowana, lasem, przełęczami, granią. Dość trudna dodam, a i z psikusem nawet, którym okazał się być ostatni, ponad 2 kilometrowy, odbierający wszelką nadzieję w upływ czasu podbieg… Oj, udał się ten psikus organizatorom, udał. Do tego koleżeńska atmosfera, perfekcyjna organizacja, słońce, powietrze, meta oraz wieczorna impreza, na której nawet ja (!!!) ups tańcowałam. Czego chcieć więcej?
Pozdrowienia dla Sponsora!