2-3-4. Dwa trzy cztery. 2-3-4. Taki miałam nr startowy na 1/4 Garmin Iron Triathlon w Piasecznie. Hmm. Nie macie wrażenia, że czegoś brakuje w tej konfiguracji? Początku jakby jakoś? No właśnie. Brakuje startu. Otwarcia brakuje. Inicjacji, preludium i wstępu. I to był znak. ZNAK… A ja, jak się okazuje, znaków to czytać nie umiem…
Nie będę opisywać jak to jechałam krokodylem do Warszawy i jaką miłą gościnę zgotowali mi Państwo Krasusowie. Było naprawdę przesympatycznie i pysznie, dziękuję. Nie będę też chyba pisać o swym zaskoczeniu na widok „akwenu”, w którym mieliśmy pływać, toż rzeszowscy rybacy lepsze mają warunki do wędkowania w mojej okolicy. I jeszcze może nie wspomnę, jak na widok mety usytuowanej na szczycie dość sporej i piaszczystej górki, opadła mi szczęka. Myślałam, że to żart, że jakaś reklama ambientowa może lub plac zabaw dla dzieci. No ale nie. W końcu Piaseczno, więc logiczne, że piach, w końcu też triathlon, więc oczywiste, że łatwo być nie może, a tym bardziej z górki. A czy pisałam już coś o sobotnim śledzeniu prognozy pogody? No to jeszcze zaznaczę, że w niedzielę to miało być wręcz idealnie: 22-23 stopnie, lekki wiatr i połowa słońca. Nic tylko formować się w piance, wpinać butki w pedały i przekręcać na przód numer startowy. Nic tylko.
Gapciu!
I tak więc stoję (dosłownie stoję) sobie w wodzie wraz z prawie pół tysiącem innych triathlonowych świrów w bajorku jakimś, w gminie Piaseczno. I czekamy na sygnał startu. Słońce nam przyświeca, pianka grzeje jeszcze bardziej, o przedstartowych emocjach nie wspominając. Buzujemy. Nagle Krasus drze się do mnie, czy zczytałam chipa na macie na mostku. Że chipa to wiem, ale na jakiej macie i mostku to nichuchu nie kojarzę, przecież na linię startu to ja przypłynęłam i żadnego punktu kontrolnego po drodze nie widziałam. To goń na ten mostek mówi, bo nie masz aktywowanego chipa i nie będziesz sklasyfikowana! Ojtam, wkręca mnie myślę, w sumie to akurat dobrze mu ten żart wyszedł. Hahaha. Ale po kilkunastu sekundach niepokój jakoś zaczął we mnie narastać i pytam dookoła czy to prawda z tym czytaniem i matą. No niby prawda, przez mostek trzeba było kurde przejść, psia mać. Pan Rozmus to dodał nawet, abym nie zapomniała zczytać jeszcze tego chipa co mam wszczepionego w szyję (gadamy sobie, co? między nami celebrytami). Znowu hahaha.
A ja w rozterce. Start za minutę, a mnie od mostku z nieszczęsną matą dzieli circa about 5 minut. Wyobraźcie sobie ten rwący i wezbrany potok myśli. Gnać na ten mostek czy nie? Ryzykować, że nie zdążę na bum, czy tym, że kończąc wszystkie 3 dyscypliny wcale nie będę sklasyfikowana? Goń, szkoda się przecież szarpać jak nie będzie cyferek na końcu. Nie goń, wyluzuj, wystartuj dla siebie, a nie dla wyniku, klasyfikacja generalna to przecież nie wszystko. Goń. Nie goń! Goń!
Więc pognałam. I rzuciłam się tym moim koślawym kraulem w stronę mostka, po czym… Po czym, po kilkunastu metrach stwierdziłam, że to bez sensu, że szkoda chorego barku, że i tak nie zdążę, więc spokojnie, a nawet i dość dostojnie zawróciłam z powrotem żabą pomiędzy startowe boje. Miałam to w pompce. Winszując sobie gapiostwa i godząc się z faktem, że dziś to startuję naprawdę „treningowo”, bez presji na rezultat, poczułam pełen luz. Co najwyżej trochę zszokowana byłam, że wcale mnie to całe zajście nie ruszyło (?!). Że nie będzie wyniku. Czujecie? A więc jednak jestem normalna! Nie o cyfry tu przecież chodzi, tylko o coś całkiem innego. Dla każdego triathlonisty odmiennego…
2-3-4. A więc dajesz Bo. Tym razem ciut ciszej i bez odpowiedniego początku. Tak, dla odmiany, to od środka zrobisz sobie ten triathlon. A co.
Co ty wiesz o pralce
Przeżyłam Malbork, przeżyłam Poznań, przeżyłam grad na rowerze i zderzenie z drzewem. Ale były momenty przysięgam, że myślałam, że tego Piaseczna to ja nie przeżyję. Wiem, że zawody zorganizowano w tej miejscowości i w tym akwenie, na prośbę warszawskich triathlonistów, że przecież są warunki w stolicy i że można. Otóż można, ale nie imprezę dla 500 osób. Pralka była dosłownie na całym dystansie. Tylu kopniaków i kuksańców to chyba nawet w przedszkolu nie dostałam. Cały czas płynęliśmy po sobie, na sobie, obok siebie i pod, stawka po prostu nie miała gdzie się rozciągnąć :) Ani wzdłuż, ani wszerz, ani wgłąb. Bo głębokość wody to inna sprawa, tak średnio to po paszki było. Jak zobaczyłam, gdy na nawrotce między bojami całe towarzystwo biegnie po dnie, a nie płynie, to prawie posikałam się w piankę ze śmiechu. Serio. A ponoć – słyszałam – jedna dziewczyna to przebiegła tak prawie cały dystans pływacki! Kurde, no?
Ale wracając do mnie, to radziłam sobie jak mogłam. Z chorym barkiem, który w obliczu absurdu całej sytuacji jakby przestał boleć, z kopniakami (nie pozostawałam dłużna), z widocznością zmąconego błota nieprzekraczającą kilkunastu centymetrów. Troszkę podbiegłam miejscami, troszkę żabą próbowałam, ale generalnie to kraulem się starałam płynąć i to takim na dwa. Nawet wyszło. Czas poniżej 20 min (19:49) jest naprawdę na moją obecną formę i stan zdrowia, bardzo akceptowalny. Bardzo bardzo.
W strefie zmian pełen luz. Już mam to sprawdzone. Jak się nie spieszę i zachowuję całkowity spokój, idzie mi znacznie sprawniej, niż jak jest popłoch i panika co ja tu miałam jeszcze. Po dokonaniu standardowych już czynności w T1, porywam Kubę i lecimy na kreskę (ciekawe czy zapipczy mata). Kibice byli fantastyczni. Bardzo, ale to bardzo wszystkim dziękuję za doping, za „dajesz Bo”, za „pięknie kobieta”, za „lecisz panna 2-3-4” i takie tam.
Czy trasa rowerowa była trasą marzeń? Otóż, wiodła ona przez Pęchery :) I za każdym razem gdy mijałam tę tabliczkę, wiedziałam, że ta nazwa musi pojawić się w relacji. A wracając do pytania, to nie była ona trasą marzeń. Pal sześć dziury i pęknięcia w asfalcie oraz wiatr, który – wiadomo – zawsze wieje w twarz, bardziej wkurzały mnie liczne zakręty, na których (niestety) hamuję oraz kostka brukowa na jednym z etapów. Ale generalnie nie jechało mi się źle. Rzekłabym wręcz, że całkiem fajnie.
Zwłaszcza jak dookoła dzieją się dwie piękne rzeczy. Pierwsza piękna rzecz to wtedy, gdy z Kubą wyprzedzamy panów (szczególnie tych, „na leżaku”). Uwielbiam i pozdrawiam wszystkich, którym było to dane. A druga piękna rzecz to widok czołówki. Normalnie przepadam za tymi obrazkami jak z naprzeciwka jadą liderzy i mijają mnie z prędkością światła. Wspaniała aerodynamiczna sylwetka, cudowne rowery, kolorystycznie dograne trisuity, umięśnione ramiona oraz (wiadomix) jeszcze ładniejsze łydki. No generalnie – na całokształt uwielbiam patrzeć. Oprócz pudeł, to chyba jedna z najfajniejszych rzeczy w tym całym triathlonie… Tak sobie myślę ostatnio.
Rower więc – podsumowując – przeszedł, a raczej przejechał, bez żadnej specjalnej historii. Prułam ile się dało i gdyby nie te cholerne zakręty, to naprawdę w średniej prędkości pobiłabym wszystkie swoje dotychczasowe rekordy, a tak to pobiłam ich tylko kilka. Wynik 1:27 może tyłka nie urywa, ale ja jestem zadowolona. Zwłaszcza, że zapipczała mata. A z innych ważnych wniosków – to chyba dojrzewam już do lemondki (!) No.
Nie było jak
Z tego wszystkiego to chyba nie napisałam jeszcze jaka była pogoda. No cudowna była. Przepiękna niemalże, ale dla kibiców… Słońce, pewnie z 30-stopniowy upał i cień we wszystkich tych miejscach, w których nie przebiegała trasa biegowa – naprawdę zrobiły swoje. W połączeniu z iście krosowym, nierównym i piaszczystym podłożem, licznymi zakrętami, czterema pętlami i metą na wspomnianej już wcześniej górce, słowem idealne warunki do ómierania. Zwłaszcza jak się w tym sezonie biegło zaledwie 2 zakładki… I ze zdrowiem nie do końca teges :(
Nie szarpałam się więc z tempem. Z pokorą przyjęłam do wiadomości fakt, że biegiem to ja raczej świata w Piasecznie nie zawojuję. Biegłam na tyle, aby pozostać wśród żywych. Ani razu nie przeszłam do marszu (sukces) i przez większość dystansu udawało mi się utrzymać tempo poniżej 5:00 (też sukces). Więcej przy takim przygotowaniu i w takich warunkach po prostu wycisnąć z siebie nie umiałam. Nie było z czego, nie było jak. Wstyd mi za te niespełna 54 minuty, ale naprawdę robiłam co mogłam… A przecież trzeba było jeszcze dzieciom piątki przybijać, machać do kibiców oraz – rzecz jasna – uśmiechać się do obiektywów :)
Kończąc
Ten start w Piasecznie był dla mnie bardzo trudny. O czym zresztą świadczy sam wynik (2:46), bo jak się okazało to zostałam sklasyfikowana (hopsa!) i zliczona na wszystkich matach i punktach pomiarowych (pipczało, aż miło). Pozostał pewien niedosyt (z kretesem przegrałam przecież prolog Wielkiego Wyścigu), ale i też – co chyba ważniejsze – dostałam mocną lekcję pokory. Przypomniałam sobie i niejako na nowo uświadomiłam, że triathlon to nie trzy odrębne dyscypliny, ale suma licznych zdarzeń oraz kumulacja zwielokrotnionego zmęczenia. To ogromny wysiłek i walka pomiędzy mną a mną. To ciężkie treningi przed, a tych chyba troszkę w moim przypadku zabrakło.
Ale triathlon to również niezapomniane przeżycia i emocje. To ludzie. To jęk zazdrości na widok sprzętu za kilkadziesiąt tysięcy złotych. To przekleństwa pod nosem w trakcie, ale też fantastyczna satysfakcja i duma na mecie. To coś, co w pewnym sensie zabiera nam trochę życia na co dzień (oby nie za dużo!), ale też sporo go oddaje w emocjach i wzruszeniach jakie przeżywamy dzięki pokonywaniu kolejnych barier i wskakiwaniu na coraz to wyższe szczebelki wyzwań.
2-3-4. Hm… A może to jedynki brakuje na początku? Jedynki jak pierwsze miejsce na pudle, bo niechcąco mi się weszło na takowe w kategorii? Zapipczałam głośno z radości :) Łotewa. Znak nie znak, czytać ich nie umiem, ale o przejściu przez wszystkie możliwe mostki i maty przed startem to pamiętać będę chyba do końca życia :)
I tylko mam nadzieję, że po przeczytaniu tej relacji orgowie mnie nie zdyskwalifikują… Statuetki oraz medalu nie oddam! O nie!
Wyniki kąkórsu
Najtrafniej moją stratę to zwycięzcy (znowu Mikołaja) wytypował Królik. Co więcej wywróżył mi nawet pudło w kategorii. Prorok jaki czy co? I na dodatek jak fajnie bloguje :) Dla Królika książka: „Ironman. 24 tygodnie przygotowań do triatlonu długodystansowego”.
Za selfie, która tak naprawdę nie jest zdjęciem z rąsi, ale i tak nam się bardzo podoba, książka „Triatlon od A do Z” pojedzie do Maćka D. Też jako nagroda za udany debiut.
Pozostałe nagrody rozda Krasus, więc śledźcie jego bloga uważnie :) Dziękujemy wszystkim za udział w zabawie, a Was zwycięskie Króliczki prosimy o kontakt w celu ustalenia szczegółów wysyłki.
Równocześnie wszystkim Fajnym Facetom przypominam, że cały czas trwa rywalizacja z dziewczyńskim teamem Krasusa w spalaniu kalorii. Wygrywamy, ale niech ten dotychczasowy sukces nie uśpi naszej czujności. Spalamy Panowie, spalamy!