I gdyby pogoda była choć ciut przychylniejsza. Z dnia na dzień (do Barcelony dotarliśmy w środę wieczorem) było coraz bardziej słoneczniej i cieplej. Kurde, miodzio. A na niedzielę zapowiadano 25 stopni i się nie pomylono w tej prognozie, co najwyżej w drugą stronę. Przepraszam, komu mam dziękować za tak sprzyjające maratończykom warunki? Gdzie napisać, do kogo zadzwonić? Podczas biegu miejscami tak grzało i buchało ciepłem niczym z otwartego piekarnika, że odechciewało się naprawdę wszystkiego… Trochę pomagała wylewana na siebie woda oraz żywiołowi kibice i bębny na trasie, ale tylko trochę.
I jeszcze gdyby Garmin podczas samego maratonu nie kłamał tak perfidnie odliczając sobie od każdego kilometra po 10-20 m i tym samym błędnie informując mnie o średnim tempie. Jak sprytny lisek. Myślałam, że biegnę w po 4:57, a tak naprawdę to nie.
Good luck Bo!
Na słowa „Gudlak Boł” wypowiedziane przez wolontariusza, od którego odbierałam na targach personalizowaną opaskę z międzyczasami na 3:29 zaśmiałam się więc szyderczo w duchu. Boł, boł, oj będzie boł, boł… Opaska „tylko” na wynik 3:29 biorąc pod uwagę moje wcześniejsze wizje i marzenia, że jednak mogę gnać ciut szybciej. I „aż” na 3:29 uwzględniając stan i kontuzje, których wówczas doznawałam. Gudlak Boł. Baw się dobrze. Endżoj.
Kilka pozytywnych maili, telefonów, smsów oraz rozmów w gronie bandy, z którą przyjechaliśmy (12 osób) pozwoliło mi jednak dość dobrze zasnąć, by niedzielnym porankiem obudzić się w stanie rześkim, uśmiechniętym, że to wreszcie już (czekanie też było frustrujące) oraz pełnym wiary, że adrenalina zrobi swoje i jednak mój plan się powiedzie.
Dobre decyzje
Są konkurencje, w których jestem mistrzynią świata. Na przykład w podejmowaniu złych decyzji. Mi-strzo-stwo glo-bu! Ale w niedzielę udało mi się – o dziwo – podjąć same dobre. Nie ogarniam. Po pierwsze ubrałam krótkie spodenki zamiast ukochanych rajtek 3/4. Nie cierpię biegać w krótkich gaciach, zwłaszcza jak mam nieopalone nogi, czuję dyskomfort i cały czas myślę nie o tym jak biec, tylko o tym jak bardzo faluje mi tłuszcz :) No ale stwierdziłam, że jednak trzeba ponieść jakieś wyrzeczenia i tej mądrej decyzji winszowałam sobie potem wielokrotnie. A im bardziej świeciło słońce i rosła temperatura, tym gorliwiej sobie gratulowałam.
Drugą mądrą decyzją było ustawienie się nie na początku strefy biegnącej na 3:30-3:45 jak początkowo planowałam, ale na końcu tych, co uderzają na 3:15-3:30. Noo, to było naprawdę mistrzowskie i strategicznie posunięcie. Dzięki temu już od początku nie biegłam w tłumie, miałam przed sobą kilka metrów przestrzeni i swobodę wyboru czy teraz po prawej czy lewej.
I jeszcze mądrze postąpiłam, że po piątym kilometrze przestałam słuchać Garmina zdrajcy. Jak pisałam wcześniej, całkiem chłopak zgłupiał na tych barcelońskich arteriach i zaułkach i błędnie podając dystans oszukiwał mnie też odnośnie średniego tempa. Patrzyłam więc na opaskę „Gudlak Boł” i jedynie na wskazania czasu oraz oznaczenia kilometrów na trasie.
Nos somos maratonianos
Rzeka, co ja mówię, ocean ludzi! Na początku w metrze, potem na linii startu, a dalej na całej trasie maratonu. Ponoć było nas ponad 17 tysięcy, to pierwszy taki wielki bieg, w którym uczestniczyłam. Oczywiście wzruszyłam się na starcie. I tak jak nie lubię Fredka, tak na utworze „Barcelona” łezka gdzieś się tam zakręciła. Tak, znowu się wzruszyłam. Odliczanie, kilka minut czekania, aż przyjdzie czas na moją strefę startową, niebieskie konfetti w górę, bum i ruszamy. Dajesz Bo. Let’s go! Vamos Bo! Chica!
Oj, jak ciężko było mi się zalogować do tego biegu. Mimo, że kibice szaleli, a na początku było nawet z górki. Niby się rozgrzałam, a tu wszystko sztywne. I ciężkie jakoś te nogi. Oczywiście czuję też znajomy ból biodra (ITBS) oraz tę cholerną stopę. Nic cię nie boli Bo, nic nie boli, wymyślasz – powtarzałam sobie tylko, a poza tym zaraz przejdzie, nie jojcz. Ok. 8 km pomyślałam nawet, a może by tak zejść z trasy? Ale tak jak niespodziewanie o tym pomyślałam, tak szybko wybiłam sobie tę myśl z głowy. Ja zejść z trasy, dobre sobie. A tak w ogóle to sprawdziłam, że w takich momentach zwątpienia to najlepiej myśleć o czymś innym np. o technice biegowej. Poprawiam wówczas ręce, roluję miednicę (dziękuję Obozybiegowe.pl), staram się odbijać ze śródstopia. Pomaga. Ojtam, że na krótko, ale pomaga.
Tak więc dopiero rozkręciłam się jakoś po 14 km. Złapałam rytm, bardzo dobry rytm i tempo w okolicach 4:45-4:50, było naprawdę dobrze (adrenaline is my EPO). Tak, to te momenty euforii, endorfinowego szczęścia i nawet radości, o którą sądziłam, że trudno może być podczas biegania w takich prędkościach. Bo, przyjdzie ci odpokutować za to szaleństwo, prrr stój dzika bestio – przestrzegałam siebie w myślach, ale z drugiej strony nijak nie chciałam zwolnić, przecież było tak bosko. Lekko, sprężyście, fajnie. Biodro przestało boleć, stopa w zasadzie też, za to zaczęła druga, ale czy miało to jakieś znaczenie? Z satysfakcją obserwowałam, jak urywam kolejne sekundy z rozpiski na opasce z międzyczasami. I ta Barcelona jaka piękna. Jest dobrze, teraz tylko utrzymać to do końca. Jesteś mocna, dajesz. Udało się, bez problemu. Do 27 km.
O-oł. Ups. Czyżby to już? Borze, za wcześnie na ścianę! Zjadłam żel zaplanowany na trochę później i wciąż (aczkolwiek z coraz większymi już trudnościami) udawało się utrzymywać tempo w okolicach 4:50. Dobrze, grzeczna dziewczynka, jeszcze tak do 30 km i potem niech się już wreszcie zacznie ten cholerny maraton. Zaczął się. Od 35 kilometra.
Ścianka
Od 30 km miałam w głowie trzy najważniejsze i będące wciąż przede mną kamienie milowe tego maratonu. Pierwszy na 37 km, gdzie stać mieli moi kibice. Kolejny na 40 km, na którym – myślałam – całe cierpienie się skończy, bo niesiona euforią i wizją mety niczym na skrzydłach gnać będę te ostatnie 2 km do końca. I – rzecz jasna – sam finisz. Kamień najfajniejszy, wiadomo. Wcześniej oczywiście strategia od punktu z wodą do punktu. Dwa łyki do siebie, dwa razy na siebie i lufa do przodu. Borze, ależ jest gorąco. Widzę też moich kibiców. Stoją, wpatrują się w tłum biegaczy i mnie kurde nie widzą. Heellooł! Mnie nie widzą! Macham, drę się „Ola, ola” i „czy daleko jeszcze”, a oni (standardowo już) fotografują mi plecy. Potem dowiem się, że wyglądałam całkiem rześko. Rześko, haha, pewnie jakbym spod porannego prysznica wyszła. Grunt to stwarzać pozory. To umiem.
38 km. No i jest. Pierdolona ściana. Boli brzuch, rzygać mi się chce, ściska mnie na całym ciele jakby ktoś owijał mnie stretchem. Czuję, że nie tylko biegnę jak w miejscu lub po beczce, ale również w smole. Gorącej, rozgrzanej, przypalającej każdy fragment mojego ciała smole. Joj, jak wtedy bolało. Nogi miałam tak ciężkie, że nie miałam sił ich dźwigać i sunęłam tak w poziomie niczym w muzealnych kapciach bez unoszenia kolan w górę. Rany, te uda to naprawdę mnie bolały. Zaczęła się walka. Albo ona (ściana) albo ja. O nie kochana! Nie poddam się tak łatwo. I z tymi nieunoszącymi się nogami, z grymasem bólu na twarzy, usilnie wypatrując wielkich żółtych tablic z oznaczeniem kolejnych kilometrów przedzierałam się do przodu. Zombie, borze, ale musiałam wyglądać. A kiedy już totalnie nie mogłam – technika, Bo, technika! Ręce popraw, miednicę roluj, żadna ściana! Byle do przodu, byle biec, byle nie przejść do marszu. Utrzymaj to, co wypracowałaś przez ostatnie 38 km. Albo nie utrzymuj. Pierdol to, odpuść. Utrzymaj, jeśli nie dasz rady poniżej 5:00, to choć poniżej 5:10. Walcz. Albo i nie walcz. Przecież tak boli. Marsz… – mmm, pomyśl jak cudownie będzie przejść się ten kawałek. Krok za krokiem, powoli… Dajesz k. Bo. Vamos! Albo i nie. Pieprzyć to bieganie. Walcz. Odpuść. Nie. Tak. Nie. Tak. Taaak!
Nie wiem, czy to ja odbiłam się od ściany, czy ona ode mnie, w sumie to chyba nie za wiele pamiętam z tych ostatnich minut biegu. Pod górę było coś kojarzę, mnóstwo kibiców, jakiś pan z dmuchaną, złotą trąbką i gorąco, że hej. Jedna bramka, następna i chyba jeszcze jedna. Zapipczała mata. Game over. Przeczłapałam kilka metrów i padłam na kolana, ktoś tam do mnie czy juokej? Okej, okej powiedziałam łapiąc oddech i powstrzymując łzy. Łzy bólu i łzy szczęścia. Na przemian kapały sobie. Ajmokej, okej.
Po jakiejś chwili ocknęłam się: jezzu, a gdzie medal? Nie mówcie kurde, że nie będzie medalu! Był. Za zakrętem, przy bramkach przez które każdy maratończyk przechodził po biegu. Musiałam wyglądać nie do końca teges, bo pan wolontariusz nie tylko powiesił mi medal na szyi i pogratulował po ichniejszemu, ale również dość mocno przytulił i poklepał po plecach. Where you come from? Poland? Good job, very good job, Boł. Congratulations Boł!
I jeszcze nigdy pomarańcze nie smakowały tak bosko, jak te za linią mety. Nie były tak soczyste, słodkie i namiętne. Oraz bagietka z nutellą. Jak dotarłam metrem do hostelu (wcześniej niechcąco bez kolejki ups, zażyłam też masażu) czekała na mnie wielka, chrupiąca, świeża kroma z dwoma centymetrami nutelli w środku. Borze, jakie to było pyszne! Jak ta nutella rozpływała się po podniebieniu i jak zostawała na ustach czekając na równie przyjemne oblizanie. Mniam! Oraz jeszcze zimna cola do popicia! Najwspanialszy posiłek ostatniego czasu, dziękuję tym, którzy go przygotowali! Dziękuję. I w ogóle to dzięki dla całej bandy, fajna była ta wycieczka, więc co, za rok atakujemy Rzym?
Gdyby świat cały…
Czy pobiegłabym lepiej gdyby…? Gdyby nie ITBS i kontuzje, gdyby nie pogoda, gdyby nie to szarżowanie w połowie maratonu? Gdybym lepiej trenowała oraz mocniej trzymała się planu Skarżyńskiego. Nie wiem. W niedzielę, po maratonie, gdy czułam się naprawdę dobrze i całkiem nieźle mi się chodziło, pozostawał w głowie pewien niedosyt. Że końcówkę mogłam bardziej przycisnąć, że się poddałam, że głupia ściana pokonała boską Bo… Że dupa, nie negative split. Ale w poniedziałek, gdy ledwo zwlokłam się z łóżka, gdy pokonanie każdego metra (niedajborze w pionie!) było dla mnie nie lada wyczynem, gdy nogi i stopy bolały mnie (i wciąż bolą) bardziej niż po maratońskim debiucie, uświadomiłam sobie, że dałam z siebie wszystko. Lepiej się nie dało. Nie dało się i już. I szybciej to ja już niestety nie pobiegnę. I chyba na pewno wcale nie zamierzam nawet… :) Po prostu.
…obrósł w niebieskie migdały
Sam maraton zorganizowany perfekcyjnie (może poza liczbą tojków, do których ustawiały się kilometrowe kolejki). Przedmaratońskie expo naprawdę zapierało dech, jezzu, ale to jest biznes, ile oni na nas zarabiają… Trasa piękna, wiodąca wzdłuż wielu atrakcji turystycznych (część oczywiście przegapiłam), choć nie do końca tak prosta i płaska jak się pozornie wydawało, bo te drobne podbiegi naprawdę potrafiły dać w kość. Wolontariusze przesympatyczni, acz po angielsku to jednak nie wszyscy… I kibice wspaniali. Gdy przebiegało się między nimi, miejscami w dość wąskim, metrowym nawet szpalerze to takie ciary, że omamo. Oczywiście orkiestry wzdłuż trasy, najfajniejsi byli bębniarze – od razu 5 sekund szybciej na dźwięk tych diabelskich rytmów. Oraz pomarańcze za linią mety… Jednym słowem – polecam. A dwoma słowy – polecam bardzo.
Mission completed. Kiosk rozpierdolony, 3:30 złamane. Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali, dopingowali, kopali w tyłek, kiedy zaszła taka potrzeba oraz – oczywiście – dmuchali ;) Jestem wielka, boska, niesamowita i wszystko to, co tam zaraz grzecznie napiszecie w komentarzach… :) No cóż. Jestem…
I żeby nie było! Jestem też mega zadowolona i dumna z tego wyniku. 3:26!
Czydwadżeszczaszeszcz! Czujecie?