I poszli! Fot. Podkarpacki OZLA |
Tak więc, bez żadnych specjalnych założeń i napinki udałam się na linię startu chłonąc atmosferę biegowego święta i dziwiąc się ilu to już biegaczy mamy w naszej metropolii. Blisko 700 osób! Noo, to już jest coś, fajnie. Wcześniej jeszcze banan, kilka rodzynek, podwójne sznurowanie butków, delikatna rozgrzewka, jestem gotowa, lećmy. Upewniłam się jeszcze jakie tempo zagwarantuje mi przyzwoity wynik, aha poniżej 4:40, Bo nie przynieś sobie wstydu.
Następne kilometry bez szczególnej historii, złapałam rytm (tylko nie myśl o rodzynce), podczepiałam się pod jakieś barczyste plecy chroniące mnie od wiatru (że nieładnie tak?) i próbowałam nawiązać kontakt wzrokowy ze stojącymi obok w korku wściekłymi kierowcami, ale oni jakoś nie chcieli… I nastał podbieg. Tempo spadło, zaczęłam się ciut męczyć, rodzynka w gardle urosła do rozmiarów pomarańczy, ale przecież się teraz nie poddam, nie? Zobaczyłam jak znajomy Jacek mocno przyspiesza i wyprzedza innych i zapragnęłam być taka jak on. I udało się! Bo, jesteś szalona.
Myśl, że jest szansa na lepiej niż przyzwoity wynik pojawiła się ok. 7 km. Teraz już Bo nie ma przebacz. Pruj! 4:27, 4:21, 4:20, a w końcówce to nawet 2:37, choć to akurat uznaję to za dobry garminowy żart, hahaha. Oraz tętno maksymalne 200, a byłoby więcej, gdybym kilkaset metrów przed metą nie zsunęła opaski, bo totalnie brakowało tchu. Jak gnać to gnać, nie? Ma się tę pikawę i serce do biegania.
O, tutaj się pojawiła myśl „Gnaj” Fot. Wojtek Maryjka |
I tylko szkoda, że nie było pełnej dychy, bo byłaby oficjalna życiówka na 10 km w okolicach 44 i pół. Ale i tak jestem mega zadowolona, że tak to się ładnie poukładało i 9,7 km pokonałam w czasie 42:52. Aż strach pomyśleć, co by było gdybym się do tego biegu przygotowała oraz była w pełni sił i zdrowia. I gdyby nie ta rodzynka. Normalnie strach myśleć…
I jeszcze aby pudłowej tradycji stało się zadość: 3 miejsce w kategorii wiekowej oraz chlubne miano 3 najszybszej Rzeszowianki. I chodzę teraz po ulicach dumna jak paw chełpiąc się swoim osiągiem. Trzecia najszybsza we wsi! A oprócz fajnego, ciężkiego medalu i pucharka, voucher na 100 zł do sklepu Sony, bezpłatne badanie kropli żywej krwi (cokolwiek to jest i znaczy) oraz wizyta w Centrum Terapii Funkcjonalnej (grunt to dobrze życzyć biegaczowi).
I chyba sezon 2013 oficjalnie mogę już uznać za zakończony. Sezon nauki, postępów oraz radości z każdego kroku naprzód. Sezon spełnionych marzeń i zrealizowanych celów. Sezon życiówek. Sezon sprowadzających na ziemię kontuzji, które jednak na nowo pozwalają cieszyć się biegową codziennością. Sezon zmian i niespodzianek. Sezon ambitnych planów na przyszłość.
Ale o tym wszystkim w następnym odcinku…