Nic na to nie wskazywało. Więcej, nic nie miało prawa na to wskazywać i wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerowały zgoła odmienny scenariusz zdarzeń. A tu znowu ten sukces, jak żyć, naprawdę zaczynam sobie z tym nie radzić…
Bowiem. Czy człowiek, który absolutnie nie trenuje teraz szybkości i niestety ostatnimi czasy biega raczej mniej niż więcej. Czy człowiek, który w tygodniu przedstartowym, od poniedziałku do piątku dość mocno napiera przepływając ponad 8 km, przebiegając blisko 40 km (z czego część to poniewierka w lesie po górkach) oraz kręcąc ponad 110 km, a w sobotę zapodaje jeszcze w upale dwugodzinną zakładkę swim (open water) / bike dorzucając kolejne kilometry. To czy człowiek ten może w niedzielę rano wstać, ubrać się, zjeść owsiankę z truskawkami, pojechać wraz ze znajomymi 25 km za miasto na lokalny V Bieg Sokoła oraz pobiec tam 10 km w okolicach swojego rekordu życiowego? No właśnie. Raczej nie bardzo.
Chyba, że człowiekiem tym jest Bo. To wówczas wszystko jest możliwe :)
Pojechałam na ten bieg, bo jechali inni. I że blisko. I z ciekawości też chyba trochę, jak mój organizm, nad którym się ostatnio dość intensywnie pastwię treningowo, zareaguje na kolejny bodziec. No i czy ja jeszcze lubię startować w zawodach biegowych chciałam sprawdzić (lubię), poza tym Run Bo, więc dlatego. Generalnie bez specjalnych oczekiwań tam jechałam, oby tylko poniżej 47 minut, bo będzie wstyd na cały internet.
Lokalne biegi mają swój urok. Dużo znajomych, mniejsza konkurencja, sprawna z reguły organizacja oraz mili i zaangażowani w swoją pracę ludzie. Ten bieg miał wszystko za wyjątkiem cech dwóch ostatnich, ale łaskawie nie będę robić afery wokół chaosu organizacyjnego, długiego oczekiwania na wszystko oraz totalnie nieuprzejmej i przemądrzałej dziewczyny przy zapisach, w końcu nie po to tu jestem. Poza tym zamówiono świetną pogodę, godzinę przed startem zaczęło padać i aniani nie zanosiło się na zmianę aury, a że ja lubię biegać w deszczu i zdecydowanie wolę to od słońca, tym bardziej jojczeć nie zamierzam i wcale nie będę.
Przed startem pytam Maćka na ile biegniesz. Marzy mi się 45 min odpowiada. Pytam też Jacka. W 45 minut powinienem być. Czy można więc wsiąść do pociągu tego? Rozkład jazdy chyba ciut ambitny, ale przyda Wam się damskie towarzystwo, będzie raźniej, a i ta podróż może okazać się mniej męcząca. Hę? No to można. Skasowała więc bilet i wsiadła.
Megafony, odliczanie i ruszyła maszyna ospale. Spokojnie, bez euforycznego zrywu na starcie, kontrolując tempo, 3-osobowy pociąg zaczął przemierzać kolejne kilometry. Najpierw lokomotywą był Jacek, a potem jakoś tak samoczynnie zmienialiśmy się na prowadzeniu. Niewiarygodne. O ile na rowerze, siedząc komuś na kole wykorzystujesz tunel aerodynamiczny i faktycznie fizycznie korzystasz na takiej współpracy, tak w bieganiu na plan pierwszy wychodzi wsparcie psychiczne. Nie ma wybacz, musisz napierać jak ten z przodu, trzymać jego rytm, jego tempo, mimo iż czasem jest to naprawdę trudne. A potem kiedy sam prowadzisz i kiedy czujesz to ogromne brzemię odpowiedzialności oraz wiesz, że los współpasażerów zależy tylko i wyłącznie od ciebie, to starasz się jeszcze bardziej. I naparzasz jeszcze mocniej.
A nie biegło mi się jakoś specjalnie komfortowo. Czułam zmęczenie, brakowało lekkości, świeżości i radości z biegu. Trasa też wcale nie taka łatwa, kilka zakrętów, asfalt, zbieg, podbieg i jeszcze raz to samo, a potem do lasu na moment, gdzie błoto po kostki, które z pewnością niejeden różowy najk pobrudziło. Cały czas oczywiście w deszczu, oj naprawdę byłoby ciężko gdyby nie on. Fajnie, że padałeś. Od półmetka nasz 3-osobowy pociąg koncertowo mija innych biegaczy. Fu, fu, fu. Cóż mogę rzec, no uskrzydla takie wyprzedzanie :) Całkiem nieźle idzie nam również na dłuugim podbiegu (w okolicach 8 km), na którym dodam, jakbym była niewystarczająco przemoczona, wylałam na siebie jeszcze pół butelki wody. Ooo jak dobrze. Jeszcze tylko kilometr, kilka zakrętów, ktoś krzyczy, że 200 m, a ja do siebie dawaj kurde Bo. Dałam. Słysząc, że spiker zapowiada, że na metę dobiegają właśnie zawodnicy łamiący magiczną barierę 45 minut, nie można było nie dać, nie?
Z wynikiem 44:55 wpadam do wielkiej, czerwonej i dmuchanej bramy, prawie równocześnie z Maćkiem i Jackiem. Dzięki chłopaki, sama z pewnością nie dałabym rady. I choć trasa miała ponoć 100-150 m mniej niż prawdziwa dycha, więc na złamanie 45 minut przyjdzie mi jeszcze poczekać, tak jestem bardzo zadowolona. Pobiegłam prawie 2 minuty szybciej niż rok temu, zrobiłam to bez żadnych treningów szybkościowych, a nawet i biegowych oraz znowu wdrapałam się na pudło w klasyfikacji generalnej kobiet. I przypomniałam sobie, że to bieganie też jest jednak fajne. Baardzo, bardzo fajne jest to bieganie. Oraz nowy designerski puchar mam. Taki z pokrywką.
====
1. Ko ko ko konkurs! Jak mój rywal z Wielkiego Wyścigu poradzi sobie w debiutanckim starcie triathlonowym w Mrągowie? Zgadujemy, typujemy i trzymamy kciuki za Krasusa. A dla najlepszego proroka książka o Kenijczykach. Szczegóły tutaj.
2. Dołączcie pliss do mojej „drużyny” w rywalizacji na Endo, w ramach której wspólnie spalamy kalorie do końca czerwca. Jeśli spalimy więcej i wygramy, przez cały lipiec Krasus na swym fejsbukowym profilu będzie musiał się legitymować najgłupszą fotką świata. Jeśli nie wygramy… przykro mi, zamykam bloga. Basta ;)