- Jedz dużo na rowerze. Uważaj z jedzeniem na rowerze, bo się porzygasz na biegu.
- Zegarek podczas roweru na kierę. Zegarek od razu na rękę wkładaj.
- Posmaruj się oliwką pod piankę. Nie smaruj się oliwką pod piankę.
- Rower do środka saaba. Rower na dachu jest ok.
- Do bidonów wlej izo. Do bidonów tylko vitargo.
- Podczas pływania ustaw się trochę z tyłu, trochę z boku. Ustaw się mniej więcej w środku, jakoś w 3-4 linii.
- Kręć w skarpetkach. Nie kręć w skarpetkach, ubierz je dopiero na bieganie.
Bogatsza o te triathlonowe mądrości (dziękuję wszystkim za rady) z całkowitym spokojem, na luzie, wcale nie przerażona i absolutnie zrelaksowana, przybyłam do biura zawodów Garmin IronTriathlon 2 czerwca roku 2013 około godziny 10. Odebrałam pakiet, rzuciłam okiem na stoiska wystawców, obejrzałam pustą jeszcze strefę zmian, spotkałam i poznałam Łukasza i Kasię oraz Pawła z Facebooka, Błażeja z Suchej Szosy oraz Marcina i Agnieszkę z obozu w Szklarskiej. Jeszcze nie jestem triathlonistką a tu proszę, sami znajomi, jak miło. Pogadali, pośmiali się, „wcale po Tobie nie widać Bo, że się denerwujesz”, wiem kurde że nie widać, ale naprawdę mam stresa, co począć. Cały czas obserwuję też niebo. Będzie burza czy nie będzie? Nie było. Wręcz przeciwnie, pogoda niczym w Słonecznym patrolu, a nawet bardziej, tylko mniej pięknych kobiet (było nas zaledwie 27).
Potem pakowanie do strefy zmian (Bo, teraz spokojnie, tylko nic nie pomerdaj): zawieszony za siodło rower wraz z dwoma bidonami (vitargo i woda), warsztatem naprawczym na wypadek gumy oraz zapiętym na kierownicę zegarkiem tuż obok przyklejonego w ostatnim momencie żelu (dzięki Waldek za radę); w boksie buty do biegania (w nich skarpetki) podeszwą do góry, aby woda z mokrej pianki nie naciekła, a na nich (już horyzontalnie) butki SPD oraz kask w którym oksy i pasek startowy. Do tego mały ręcznik (na kierownicy), powerade, zapasowy żel, woda oraz – nie śmiać się – woda w sprayu tzw. mgiełka do odświeżenia twarzy. Porozglądałam się, zakodowałam że Kuba na wysokości pomarańczowego namiotu, wysłuchałam odprawy rozumiejąc całkiem na odwrót, ale potem na szczęście mnie olśniło poza tym robiłam to co inni, wizyta w tojku i orany… zostało już tylko 15 minut do startu, a tu jeszcze piankę trzeba ubrać i jakąś rozgrzewkę zrobić. Na szczęście zdążyłam z pianką, a że musiałam stać w kolejce do wody to i rozgrzewka zrobiła się sama, bo jakby kto nie wiedział, ciut ciepło w tym neoprenie jest. Z naciskiem na ciepło.
Szuwary, szuuuwaaaary…
Bajoro, breja, sadzawka, bagno, szuwary. Wszystkie te określenia dotyczące rzeki Nogat, w której mieliśmy pływać są niestety prawdziwe. I jeszcze żaby ponoć tam są i inne sympatyczne żyjątka. Ja już oczami wyobraźni widziałam siebie biegnącą do T1 z żabą na głowie, a żaba na to „O kurde, coś mi się do dupy przykleiło” ;) W życiu w to nie wejdę, a tym bardziej nie zanurzę twarzy myślałam, ale potem… zmieniłam zdanie i w owczym pędzie zapominając o swych rozterkach płynęłam w miejsce startu (pod most) i kombinowałam jak tu się ustawić mądrze i nie tracąc zbyt wielu sił przeczekać do godziny zero (kładłam się na plecach). Z pianką już bardziej obyta, z ciemnością w oksach również – czułam się dość pewnie, tylko te boje strasznie daleko. Kuźwa, one naprawdę są daleko! I gdy tak sobie myślałam, machałam do kolegów na moście, podziwiałam monumentalne zamczysko na drugim brzegu rzeki i ekscytowałam chwilą, nagle bum, zawyła syrena i pooszli!
Spodziewałam się, że będzie tłoczno, ale takiego hardcoru nie przewidziałam, naprawdę. Chyba nawet w Rosji, w momencie wsiadania do marszrutki było luźniej i przyjemniej. Ja wiem, nikt tego nie robił specjalnie, ale kurde, chyba niektórzy się na mnie uwzięli i jak nie kopniak, to łokciem w głowę albo wodą w twarz właśnie gdy brałam oddech, smyranie po stopach było z tego wszystkiego najmilszym doznaniem. Po kilkudziesięciu metrach (strzelam, że kilkudziesięciu, całkowicie załamała mi się czasoprzestrzeń w tej wodzie) z kraula odkrytego przechodzę do zwykłego i staram się płynąć swoje.
Płynę. Płynę. Płynę. Jest ok. Co jakiś czas ktoś uprzejmie kopniakiem przypomni mi o nawigacji, a dziękuję, unoszę głowę, spoglądam gdzie te boje, kurde, chyba ktoś je przesuwa, ciągle są strasznie daleko. Płynę. Ale i tak „washing machine” na starcie to nic w zestawieniu z tym, co się działo przy bojkach nawrotowych. Zrobił się korek, wszystkie style dozwolone, jedni odpychają boję, ta wraca ze zdwojoną siłą atakując innych (w tym mnie), ktoś tam krzyczy „Panowie, nie po jajach”, pojawia się nerwowość, choć dla mnie raczej śmieszność, „ach te ajronmeny” myślę sobie chichocząc w duchu. Droga powrotna była już jednak bardzo komfortowa i całkiem przyjemna. Teraz wiem, że zbyt komfortowa i za bardzo przyjemna, płynęłam po prostu za wolno, a ma przecież boleć. Bo, pływanie też ma boleć, zapamiętaj to sobie na przyszłość. Ostatecznie wyszło 21:32 (950 m), a w marzeniach chciałam 33 sekundy szybciej. Cóż, życie.
Wychodzę na brzeg razem z innymi (sporo nas było), a oni idą. Ejno, co jest? Na filmikach z YT tu się biegnie i w ruchu ściąga piankę, a oni spacerkiem. Ja więc oczywiście od razu w bieg, błysk fleszy oślepia, a publiczność szaleje. Bez problemu odnajduję Kubę (jezzzu, to oni wszyscy już na trasie? w strefie zmian prawie nie było już rowerów, wielka przykrość). No dobra, nie ma co się martwić, głęboki oddech. To co ja tu miałam? Aha. I spokojnie robię swoje, spieszę się, ale bez przesady. Po 3 minutach i 41 sekundach, tuż za wyznaczoną kreską, słysząc „dajesz Bo” co mnie dodatkowo uskrzydla, wpinam się w SPD.
Jadę na rowerze…
Plan na rower był prosty. 1. Nie wypierdziel się. 2. Nie złap gumy. 3. Utrzymuj tempo 28-30 km/h. 4. Pij vitargo i zjedz żel. 5. Patrz pkt 1.
Mniej więcej znałam już tą trasę, w sobotę w ramach wspólnego treningu objechaliśmy jedną petlę, teraz miały być dwie. Trasa szybka, asfalt gładki, jedynym utrudnieniem (dla mnie) były 2 nawrotki, takie stoosiemdziesiątki, przy których dla ostrożności wypinałam jednego buta (patrz pkt 1). Pierwsze kilometry mknę 32 km/h (chyba po raz pierwszy w życiu), borze ale fajnie! I ten mokry strój jak mile chłodzi, podoba mi się ten triathlon. Ajlajkit! Aż tu nagle. Fu! Fu! Fu! Wszyscy mnie mijają! No kamon! Ludzie, tak się nie robi! To naprawdę było dołujące. Człowiek w wodzie walczy o każdą sekundę, a tu tacy śmigacze w opływowych kaskach jednym obrotem korby niwelują całą tę różnicę. Potem się wprawdzie już trochę uspokoiło, ale przekonałam się na własnej skórze, jak wiele na rowerze można zyskać (oraz ile stracić).
Ale wróćmy do mnie, bo wciąż jadę ponad 31 km/h! Ha, czyli jednak potrafię! I Kuba jakby polubił! Przy okazji chciałam zdementować krążące po internecie plotki, że oszukiwałam, że z rowerem u mnie lipa. Nie oszukiwałam, ja nie wiedziałam! A to jest różnica (ciekawe, czego jeszcze o sobie nie wiem…) I tak sobie mknę kalkulując i licząc, że jak nic powinnam ujechać te 45 km w 1 godz. 30 min, co równocześnie oznaczać może złamanie 3 h w całych zawodach, a nawet i urwanie (tadam!) czegoś więcej. Bo, jesteś boska.
O czym myśli człowiek, gdy kręci spytacie. Otóż ja na przykład powtórzyłam sobie kilka razy w głowie procedurę zmiany dętki, oczywiście kalkuluję też czas, liczę kobiałki, oceniam łydki facetów (nie powiem który to był nr startowy, ale jakie kolo miał łydki, borze!) oraz patrzę też na tych, co z naprzeciwka. Dżizz, ale ludzie potrafią mieć śmieszną mimikę na tym rowerze. Czasem też się na tym złapię, że otwieram buzię podczas jazdy;) ale mam nadzieję, że jednak nie tak szeroko i nie tak skośnie… I też tak sobie myślę, że generalnie ci triathloniści to ładne chłopaki. Dobra napiszę to, ładniejsi są od biegaczy kropka. Umięśnieni, bez grama tłuszczu (lub z kilkoma, ale w normie), opaleni zazwyczaj, w obcisłych trisuitach, no i te łydki. Tak więc w sumie podczas zawodów na rowerze nie trzeba za wiele myśleć, wystarczy patrzeć.
Jak już zostało napisane, na 25 km mijam Suchą Szosę. Mała rzecz, a cieszy ;) Czyli mamy już drugie kółko, zaczynam czuć nogi (uda), może nie jest to jeszcze wielki ogień, ale coś tam się już tli i zastanawiam się czy i jak bardzo odpokutuję to na biegu (bardzo). Jeszcze ten żel muszę jakoś zjeść, niby nic skomplikowanego, ale jak się nie umie kręcić bez trzymanki oraz procedury nigdy na treningu nie ćwiczyło, to patrz pkt 1. Poczekałam aż będzie pod wiatr (bo wolniej), odpakowałam jakoś ten żel, wyciskam go do ust. I… o-oł. Coś nie halo z tym żelem, czyżby Krasus podmienił go na przeterminowany? Ooo kolego, wiem że Wielki Wyścig, ale na zawodach takie numery? Nic to, nie złamiesz mnie tak łatwo! Nie zważając na grudki oraz dość gęstą konsystencję, gryzę ten żel popijając wodą z tylnego bidonu (trudniej sięgać) i prosząc żołądek, aby się nie wygłupiał tylko przyjął co dają, bo innych frykasów na ten moment nie będzie. Dobry żołądek, przyjął. A ja miałam dość mocy, by utrzymać tempo i w pięknym stylu dojechać do kreski.
Rower ukończyłam w rewelacyjnym jak dla mnie czasie 1:25:31 (średnio prawie 32 km/h!). To czego najbardziej się obawiałam, co miało być najgorsze, wyszło mi najlepiej. Cóż, życie.
Biegnę prosto, nie biorę jeńców żadnych. Dopóki nie padnę…
A w mojej koronnej dyscyplinie pobiegłam jak łajza. Wstyd mi, i nie wiem co powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Może za mocno ten rower albo zbyt szybko pierwszy kilometr biegu? Choć zapewne to wina pogody (naprawdę grzało i było bardzo parno), tak to na pewno jej sprawka, jeśli nie Krasusa. Albo butla vitargo i jeden żel to niewystarczająca ilość jedzenia na ćwiartkę IM? Albo, że bez muzy (a Dowbor miał, pse pani). Prawdopodobnie też za mało trenowałam biegowe zakładki, a może po prostu jestem cienka, a nie boska.
Pierwsze kilometry biegnę jeszcze wporzo, może uda się utrzymać tempo w okolicy 4:45 myślę, ale następne minuty diametralnie przewartościowują moje cele: najpierw oby poniżej 5:00, a potem „przejdziesz w marsz, jesteś leszcz” (i wiele innych haseł, aż mi głupio, że potrafię tak brzydko do siebie mówić). Sytuacji nie ułatwiał fakt, że mniej więcej od połowy dystansu prawie wszyscy dookoła jeśli nie szli, to ledwo truchtali w okolicach 6:00, a wiadomo, że jak wejdziesz między wrony…. Motywujące było, że to ja wyprzedzałam innych (i jednak nie przeszłam do marszu), ale dołujące, że nie realizuję planu i że wszystko co tak ładnie wypracowałam w szuwarach i na rowerze, teraz w równie koncertowy sposób psuję (chciałam pobiec te 10,5 km maksymalnie w okolicach 50 minut). Kiedy na 7 km minęła mnie posłanka Guzowska (skądinąd bardzo sympatyczna i serdeczna osoba) przez moment miałam jeszcze nadzieję, że może ją dogonię przed metą i będzie sensacja, ale potem na etapie „pierdolę ten triathlon, nie biegnę”, stwierdziłam w dupie to mam, niech sobie gna. Gdybym wiedziała, że w ten sposób ucieka mi pierwsze miejsce na pudle, może wykrzesałabym więcej sił, choć zapewne nie. Na ostatnim kilometrze udało się jednak coś honorowo przyspieszyć, jeden facet minięty, drugi, miej coś kobieto od życia, trzeci facet, a może i nawet czwarty, nie wiem, nie pamiętam. Meta. Trup. A nawet półtora trupa. W zasadzie, to co ja do tej pory o trupie wiedziałam. Bieg w 51:49 (średnio 4:53), a cały dystans 1/4 IronMan w 2:44:55. Taadaam! 2:44:55.
2:44:55. Siódma wśród kobiet, druga w kategorii (za wrrrr p. Guzowską). I mimo umierania na drugim okrążeniu trasy biegowej, chyba nie mogłam sobie wymarzyć lepszego debiutu. W całej swej skromności nawet bym nie próbowała, serio.
Zakochałam się w triathlonie. I coś czuję, że z wzajemnością. Co myślicie? Nie mogę się już kurde doczekać następnej randki.