Znowu mnie pokroili. Znowu dwa dni dochodzę do siebie po narkozie cierpiąc jak na kacu stulecia. Znowu mnie boli. A mnie zawsze boli cztery razy bardziej. Znowu kilkanaście dni w domu, (dobrze, że nie w szpitalu), z głupim internetem, mało ambitnymi książkami oraz równie wymagającymi serialami, sezonami i filmami. Znowu będę brać się za porządki i znowu po godzinie stwierdzę, że mi się nie chce. I pójdę spać. Przynajmniej spanie mi wychodzi. Znowu namiętnie czytać będę fora oraz przeglądać kalendarze biegów marząc gdzie by tu wystartować. Oczywiście wszędzie ;) I znowu będzie mi smutno. I pewnie przytyję dwanaście kilo.
A było już tak pięknie. Jeździłam sobie na rowerze. Najpierw na góralu staruszku, a potem na pięknej, zapierającej dech w piersiach, pojechanej w kosmos szosówce. Jazda na niej to inna galaktyka. To inna czasoprzestrzeń, tylko pamiętać trzeba, że najpierw wypinanie potem hamowanie, najpierw wypinanie, potem hamowanie, najpierw wypinanie… Inaczej jest bum. Nawet biegałam już coś w zeszłym tygodniu. Pan doktór pozwolił (Pani tak musi?). No dobra, biegałam i maszerowałam lub biegałam człapiąc. W tempie defiladowym, ale i tak było super. Choć jednocześnie smutno, bo uświadomiłam sobie, że do porządnego biegania i formy to – jeśli w ogóle – wrócę dopiero za dobrych kilka miesięcy. Strasznie smutno. Więc pewnie nie będzie zimą deski, a wiosną maratonu. Nie będzie też problemu z wyborem planu treningowego, ani ukochanych skipów i interwałów. Nic nie będzie. Plany znów staną się marzeniami, a ja znów będę myśleć. Pewnie za dużo.
A dziękuję, wszystko dobrze.