– powiedziałam kiedyś fejsbuce. Ogarniesz Bo, jak zaczniesz biegać ultramaratony – odpowiedział mi Robert, ultramaratończyk. I coś w tym jest. Ale książkę ogarnęłam szybko, a polecam jeszcze bardziej.
Scott Jurek, Steve Friedman „Jedz i biegaj”.
Tak, to jest opowieść o wielkim człowieku, fantastycznym ultramaratończyku i jego kosmicznych osiągnięciach. Kosmicznych! Tak, jest to niezwykła podróż po świecie amerykańskich, a potem już nie tylko amerykańskich ultrabiegów. Tak, po raz kolejny przypominają nam, jak ważnym elementem życia sportowca jest dieta. Mądra dieta. Bo przecież, jesteś tym czym jesz. Jest też to książka o konsekwencji i uporze, o przełamywaniu barier, walce, bólu, łzach i cierpieniu na na trasie. Oraz o czerpaniu sił z własnej niemocy i o odkrywaniu nowych, ogromnych pokładów energii, które tkwią (ponoć) właśnie za tym bólem. To opowieść o samotności długodystansowca, ale też o przyjaźni i przyjacielach, którzy są w najważniejszych momentach.
Książka niebywale motywująca, inspirująca, zachęcająca do biegania. Do biegania – jak z hasła Salomona – tam gdzie kończy się asfalt (a zaczyna wolność).
Ale. Czasami miałam wrażenie, że czytam historię nieszczęśliwego człowieka. Ciągle poszukującego, dążącego, uciekającego. Który w pewnym momencie (a może i od początku?) staje się strasznym więźniem własnej ambicji. Który zatraca się w dążeniu do perfekcji, w osiąganiu kolejnych zwycięstw oraz w pragnieniu bycia jeszcze lepszym. Najlepszym! „Nikt tak bardzo jak ja nie pragnie wygrywać” – pisze Scott. Kurde, to musi być masakra, cały czas pod taką wewnętrzną presją. W więzieniu własnej doskonałości…
Czy gdyby Scott wciągał kabanosy, na śniadanie zapodawał jajecznicę z boczkiem, a na obiad wielką furę spaghetti osiągnąłby takie wyniki? Z książki wynika, że nie. Że – obok morderczych treningów – to właśnie wegańska dieta i bazowanie na nieprzetworzonych produktach roślinnych z roku na rok czyniły go mocniejszym i szybszym. Sama nie jem mięsa od hohoho ilu lat i myślałam, że może znajdę u Scotta jakieś inspiracje do wzbogacenia mojej (bądź co bądź ubogiej) diety. Bo ja generalnie (wiem, zła Bo, niedobra) nie za mądrze się odżywiam. Ale inspiracji nie znalazłam, mimo iż Autor podaje gotowe przepisy. Przekombinowane to, zbyt skomplikowane, zbyt (no właśnie!) perfekcyjne i dopracowane. Poza tym raczej ciężko w sklepie za rogiem dostać pastę miso, tempeh, sos tamari, komosę piżmową, chipotle w zalewie adobo, korzeń kurkumy, mąkę z prosa i szałwię hiszpańską. Raczej ciężko te produkty znaleźć, albo może ja źle szukam.
I choć czasem ciut natchniony i nazbyt – jak dla mnie – uduchowiony, Scott to fajny i sympatyczny gość. Zawsze po ukończeniu biegu zostaje na mecie, by kibicować i gratulować innym biegaczom. I takie loczki ma ładne, i łydki ;) I namącił w mych marzeniach (znowu ktoś!).
By biec przez 24 godziny lub dłużej. Mieć bóle mięśni, skurcze, problemy z trawieniem. Doznawać ze zmęczenia halucynacji i przysypiać w biegu. Oraz dochodzić do granicy bólu i potem przekraczać tę granicę. By przebiec ultramaraton. Kiedyś to zrobię. Marzyłam już dawniej, a teraz po przeczytaniu książki, wiem to na pewno. Dzięki Scott.
A tymczasem Jedzcie i biegajcie. I czytajcie! Amen.