Hasło na zbliżający się tydzień: las. Bo od wczoraj jestem na wsi i przez najbliższe dni przyjdzie mi biegać właśnie po lesie. Powiecie, wielce mi co – las. Tak, ale jak się człowiek udaje tam sam i to po raz pierwszy, nie zna terenu i nie wie gdzie czai się dziki zwierz, wybiega, gdy słońce w zenicie, a temperatura przekracza 30 st. C. to wcale nie jest to takie łatwe i oczywiste. Celem było więc nie tylko nabicie 20 km w skrajnie wymagających warunkach, ale też nie zgubić się miałam oraz nie paść ofiarą napaści jakiej lub ataku innego wystającego pieńka.
Jak to dobrze, że ja przejrzałam tę książkę. Naprawdę warto czytać! Dzięki wiedzy na czym polega bieg w tę i z powrotem mogłam opracować strategię na to wybieganie. I tak: znalazłam drogę, która była taką osią z której wybiegałam w jakąś ładną ścieżkę, po czym po kilku kaemach zawracałam do „drogi głównej” i ponownie wypatrywałam jakiegoś kuszącego zakrętu. I tak kilka razy. Najważniejsze, aby z tych małych ścieżek już nie skręcać nigdzie (a korciło), no i się nie zamyślać za bardzo, tylko cały czas czuwać. A na mapie moja trasa miała potem kształt zgrabnego kwiatuszka.
A sam bieg? Niby fajnie, bo las, bo blisko natury, bo samotnie i drzewa takie zielone, a jeziorko niebieskie, ale powiem, że było mega ciężko. Tak ledwo ledwo pobiegłam te 20 km. Ledwo. Żar lał się z nieba, nogi jakieś ciężkie, wybiegłam bez ulubionej chusteczki i generalnie jakoś bez specjalnej mocy. Na 6 km myślałam co by nie zawrócić nawet, ale wtedy wpadł mi w ucha ten kawałek (normalnie ciary, podkręciłam wolume, posłuchałam trzy razy) i dostałam kopa. Potem świadomie podobny set zapodałam jeszcze na 16 km i już wiedziałam, że da radę. Zwłaszcza, że w plecaku odnalazła się chusteczka (serio, mówiłam że magiczna?). A bufet oprócz tradycyjnej wody serwował dziś podczas treningu także nowy trunek – wodę z cytryną i miodem (gryczanym, moim ulubionym). To jest pyszne! Że tak powiem, miodzio! Naprawdę polecam. Można ponoć jeszcze soli dosypać co by zrobić prawdziwy izotonik, ale ja nie lubię przesadnej ekstrawagancji ;)
I jeszcze trzy słowa do ojca prowadzącego:
1. To już trzeci tydzień, w którym biegam ponad 70 km. Dla jednych dużo, dla innych mało, dla mnie niby ok, ale zaczynam czuć ten kilometraż. Czas coś wypocząć więcej, bo nic, oprócz dzwoniących w kieszeni kluczy, nie wkurza tak bardzo jak brak sił i bolące nogi na treningu.
2. A pamiętacie bieg dla Agg.? Otóż pragnę Was Kochani (i siebie też) bardzo pochwalić. Skrupulatnie wychylaliśmy te kielichy, bo druga operacja się udała, wyniki są świetne i wygląda na to, że wszystko jest i będzie ok! Myślę jednak, że tak dla spokoju, wciąż możemy, a nawet powinniśmy coś wypić. Za zdrowie Agg.!
3. Wszystkich, którzy uwierzyli we wpis Dzień jak co dzień muszę rozczarować – tak nie wygląda mój prawdziwy dzień. I gdy tak teraz patrzę na ten mój opisany, wyimaginowany dzień i potem na swój prawdziwy, potem znowu na ten wyfantazjowany i znów na swój prawdziwy, i potem jeszcze raz na blog i na siebie, to stwierdzam, że mój prawdziwy dzień jest zdecydowanie lepszy. Nawet bez tego trenera.