No szkoda mi strasznie, że ten maratoński debiut już za mną. Że obecnie nie ma tej ciekawości, niepewności i tego wielkiego podniecenia.
Owszem, teraz przed Maratonem Warszawskim też jest chemia i spora ekscytacja , ale to jednak nie to. Jest inaczej. Rok temu wszystko było nieznane, odległe, wymarzone takie i nieosiągalne. Odkrywałam, sprawdzałam, czytałam, chłonęłam to bieganie wszystkimi niemalże zmysłami. A na samą myśl, że będę przekraczać maratońską linię mety miałam łzy w oczach. Serio. Co wieczór sobie to wyobrażałam.
Teraz w moich przygotowaniach jest więcej kalkulacji, przewidywalności, normalności. Tak normalności – bo bieganie po prostu stało się codziennością. Szaleńczą i ulubioną, ale jednak codziennością.
Cieszą postępy, drobne sukcesy, podkręcanie tempa na treningach oraz praca nad wytrzymałością. Cieszą nowe zakupy (zwłaszcza butów, nie wiem co mi się stało) oraz planowanie kolejnych startów. Cieszy to, że ciągle coś odkrywam i że tak naprawdę to jeszcze wszystko przede mną w tym bieganiu całym. Bo plany mam ambitne…
Ale nigdy już nie zadebiutuję w maratonie. I tego to mi naprawdę ogromnie szkoda.