Nie. Nie będzie o namawianiu mojej drugiej Połówki do biegania. Bo wg Połówki to nudne, bezcelowe i poza tym wystarczy jeden świr w domu. Druga połówka nie biega i stanowczo nie zamierza robić tego w przyszłości. (Choć wspiera i kibicuje lub przynajmniej sprawia takie wrażenie).
Będzie o moim drugim półmaratonie w życiu. Drugim, choć jakby policzyć Cracovia Maraton to byłoby, że czwartym. Ale tak naprawdę drugim – VIII Jurajskim Półmaratonie.
Aha i aby nie trzymać w niepewności. Autka nie wygrałam ;( Naczynia do fondue też nie.
Nie nastawiałam się na jakieś rekordy w tym starcie bo a) nie przygotowywałam się pod ten bieg, b) wymagająca i zróżnicowana trasa, c) upalna pogoda d) dosyć wyśrubowana życiówka na tym dystansie, e) patrz pkt a.
Ale weź mi tu powiedz – biegnij na półgwizdka. Weź mi powiedz – potraktuj ten bieg towarzysko i przebiegnij się na luzie. Kto mnie zna lepiej ten wie, że moją najgorszą wadą jest ambicja i chęć sięgania po nieosiągalne. Próbowałam z tym walczyć, tłumaczyć sobie do lustra, że to bezsęsu, że jestem wartościowa i takie tam – ale nie da się. Taka już jestem i kropka. Ambitna! Motyla noga…
Tak więc pobiegłam na maxa. Dziękibogu udało się wolniej na pierwszych kilometrach (nie wypstrykałam się na starcie), a potem w większości trzymałam tempo w okolicach i poniżej 5 min/km. Za wyjątkiem podbiegów – zapamiętałam głównie dwa: za 10 km i w okolicach 15 km. Oj było ciężko, choć dumnam, że ani razu nie przeszłam do marszu (w przeciwieństwie do wielu biegaczy), dumnam, że to ja – wolno bo wolno – ale to ja wyprzedzałam innych. Dziewczyny! Robić na treningach skipy A i podbiegi! Robić! Tylko nie oszukiwać, a ćwiczyć uczciwie! Śmieszna ta siła biegowa, wygląda się jak z ministerstwa głupich kroków, ale na zawodach to ona naprawdę się przydaje. I pomaga na takich górkach.
Generalnie – dałam z siebie wszystko, co w takich warunkach pogodowych (lampa była i duszno) i górkach wcale nietentego, dać mogłam. Więcej wycisnąć się nie dało. Ale z efektu jestem całkiem kontenta. U-wa-ga! 1:46:09! (proszę mi tylko skrzynki pocztowej nie zatkać gratulacjami). Za metą padłam. Powstałam po kilku(nastu?) minutach.
Co by tu jeszcze o tym półmaratonie? Zawsze podziwiam wpisy, w których autor-biegacz opisuje swój bieg kilometr po kilometrze. Ja z reguły zapamiętuję tylko początek, środek – jeśli było ciężko, widoczki – jeśli ładne, no i metę. Ale z Jurajskiego Półmaratonu zapamiętałam jeszcze wielkie strażackie sikawy (miejscami czułam się jak miss mokrego podkoszulka), miednice z wodą do odświeżania oraz ciastka wystawiane przez mieszkańców wiosek przez które biegliśmy, piwo na bon (wypiłam), grochówkę na bon (nie zjadłam bom niemięsożerna), ogólną atmosferę piknikowo-biesiadną w strefie mety, losowanie (tfu konkurs, bo jak jest losowanie to się US i Izba Celna przyczepia), w którym nic nie wygrałam.
To niby liść dębu. Choć dla mnie czterolistna koniczyna. Fajny ten medal. |
Aaaa! I jeszcze zbiorowe moczenie nóg w takim zbiorniku z zimną wodą pamiętam (z takich zbiorników sprzedają karpie przed świętami) – byłam jedyną kobiałką w towarzystwie. Polecam! Na obolałe łydki nie ma nic lepszego.
No i rekordowe tętno (kiedy wydawało mi się, że je zbijam i przestaję być tętnowym kosmitą) – 232 uderzenia na minutę. Wow.