I tu zazwyczaj występują dwa (przynajmniej u mnie do tej pory dwa) typy reakcji wśród ludzi – niebiegaczy:
- Maraton? Taki prawdziwy? A ile to dokładnie kilometrów? Wow! Jesteś twardzielką! Szacun!
- A jaki czas? 3:51??? To chyba dwa razy dłużej niż ten dystans pokonują prawdziwi biegacze?
Tak! K.! Dwa razy dłużej… !!! Niż prawdziwi biegacze.
A poza tym wszystko już u mnie wróciło do normy. Wreszcie biegam więcej i mam siłę robić ciut mocniejsze treningi (wczoraj OWB1: 4km + WB2: 8 km w 5:03), z których wracam szczęśliwie umęczona. Kolana zaczynają boleć, w biodrze skrzypi, prawe śródstopie się odzywa, no i zakwasy w najmniej oczekiwanych miejscach. Bo sport to zdrowie. Miło było biegać mniej, jeść, leniuchować i nadrabiać zaległości książkowe, filmowe i RSS-owe. Ale biegać i czuć to fizyczne zmęczenie jakby milej jeszcze…
A jakbógda to za niecałe dwa tygodnie zadebiutuję w prawdziwym biegu górskim. I to w stylu anglosaskim. Czy mam pojęcie o bieganiu po górkach? Żadnego! Ale co to za filozofia: raz pod górkę, raz w dół… I tak kilka razy. Pfff!