Mont Everest na dziś – 5:50
No i chyba złamałam jedną z podstawowych zasad – tj. nie biegania dzień po dniu… Bo – jak mawiają mądrzy – trzeba robić sobie przerwy, aby dać organizmowi odpocząć. Ale tak mnie kusiło, poza tym w pracy kilka stresujących rozmów, że po prostu musiałam, choć na chwilę. Choć na momencik. I wyszła godzina. A w zasadzie 58 minut, w które pokonałam (po płaskim, ale nie asfalcie tylko po trawie) 10 km ze średnim tempem 5:50. Na chwilę obecną to jest naprawdę szczyt moich możliwości… Naprawdę miejscami wydawało mi się, że mknę z prędkością światła :) I walczę ze wszystkich sił. A tu tymczasem spalonych tylko 464 kcal… Czuję się oszukana, bo myślałam że za taką walkę dostanę przynajmniej jakieś 600… No ale na loda (moja słabość) zasłużyłam (już zjedzony).