No i chyba złamałam jedną z podstawowych zasad – tj. nie biegania dzień po dniu… Bo – jak mawiają mądrzy – trzeba robić sobie przerwy, aby dać organizmowi odpocząć. Ale tak mnie kusiło, poza tym w pracy kilka stresujących rozmów, że po prostu musiałam, choć na chwilę. Choć na momencik. I wyszła godzina. A w zasadzie 58 minut, w które pokonałam (po płaskim, ale nie asfalcie tylko po trawie) 10 km ze średnim tempem 5:50. Na chwilę obecną to jest naprawdę szczyt moich możliwości… Naprawdę miejscami wydawało mi się, że mknę z prędkością światła :) I walczę ze wszystkich sił. A tu tymczasem spalonych tylko 464 kcal… Czuję się oszukana, bo myślałam że za taką walkę dostanę przynajmniej jakieś 600… No ale na loda (moja słabość) zasłużyłam (już zjedzony).
A na trasie zaczyna się piękna jesień. Gdyby nie to, że zmierzchać zaczyna już ok. 18.00, to pogoda jest naprawdę świetna do biegania. Liście szurają pod nogami, delikatny wietrzyk, kaczki (bez podtekstów). Dzisiejszą godzinę uprzyjemniał mi Pearl Jam z ostatnią płytą PJ 20.
Wg planu następny trening w piątek rano – przed wyjazdem do stolnicy na studia. Wygląda na to, że weekend intensywny będzie, więc muszę trochę „na zapas” pobiec, bo pewnie nad Wisłę nie uda się wyrwać… Ot takie studenckie życie… ;)