Rzeszowska zDycha

Jak tak sobie popatrzę wstecz, to w zasadzie każdy mój następny start biegowy był lepszy od poprzedniego. Nie było żadnych dramatycznych wtop, jeśli ómierałam to w walce i ciągnęłam jakoś do końca, a łzy kapały zarówno z bólu jak szczęścia A gdy nie padała życiówka, to i tak miałam satysfakcję i wrażenie dobrze wykonanej roboty. Do wczoraj tak miałam. Cóż.

Nic nie wyszło na tej II Niepodległościowej Rzeszowskiej Dysze. Nic, a nawet jeszcze trochę więcej nie wyszło. Padłam, ómarłam, nie powstałam. Zostałam pokonana, a co gorsze popsuła mi się też głowa – to mnie kurde martwi najbardziej..

Kiedy rano obudził mnie ten ból brzucha zaczęłam przeczuwać, że łatwo może nie być. To taki mój „tajemniczy” ból brzucha. Nikt nie wie co to jest, a badań wykonanych miałam miliard. Ból taki tępy, przyczajony, promieniujący ciut na plecy, do zniesienia nawet, ale tylko do momentu jak nie rozkręci się na dobre i nie zaatakuje pełną mocą. Wtedy chodzę po ścianach, serio, to jakaś masakra jest.

Tak więc kiedy rano obudził mnie ten „przedból”, to w duchu modliłam się tylko, aby nie nastąpił „atak”. Na szczęście nie nastąpił, a nawet wręcz przeciwnie zelżał całkiem do zera, potem dobre śniadanko, herbata, izo. No kurde, jakby znowu nic nie zapowiadało totalnej katastrofy, więc na linię startu podążałam w dobrym nastroju i wydawałoby się, że formie należytej też.

A tak fajny numerek, że do góry nogami i od tyłu nawet działa

No właśnie. Jakie to ja oczekiwania miałam odnośnie tego biegu! Że siła i wytrzymałość w górach zrobiona myślałam. Że ostatnio męczone interwały prędkości światła mi dodały, myślałam. Że zdrowo się odżywiam i prowadzę przecież, myślałam. To muszą być efekty i będzie dobrze! I że średnie tempo (oj, głupia) 4:21-4:25 być w takim razie musi! Myślałam. W końcu najszybszą półmaratonką we wsi jestem myślałam. Nie mogę dać ciała. Myślałam…
I jeszcze przecież ci Korsarze tacy dobrzy.

Bez walki
Pierwszy kilometr gnam więc z tłumem próbując znaleźć sobie miejsce w szeregu. Jest dobrze. Drugi kilometr, lecę ciut za szybko nawet wręcz zwalniam celowo, też więc nieźle. Trzeci kilometr, coś jakby ciężej, ale spokojnie Bo, bez paniki, przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo, wytrzymasz to tempo do mety i będzie git. Czwarty kilometr, oj naprawdę jest ciężej. A im więcej wkładam starań, by gnać do przodu, tym gorzej to wszystko wychodzi. A jeszcze Andrzej drze się, że pamiętaj Booo, Korsaaarze…

Niedobrze. Zaczyna mnie zatykać, coraz trudniej mi się oddycha, a nogi ważą już po 100 kg każda. WTF? Co jest? Totalnie opadam z sił, a w głowie pojawia się myśl o zejściu z trasy… Nieźle. Tymczasem zanim dotrze do mnie, co się tak naprawdę ze mną i dookoła dzieje, patrzę – a ja przechodzę w marsz. Idę sobie kurwa! Spaceruję na piątym kilometrze biegu na dychę! Noo, tego jeszcze nie grali.

Tu akurat biegnę. Ale nie za długo…
Gdzie twoja głowa Bo? Gdzie twój legendarny upór i osławiona walka do końca? Gdzie twoja żelazność, ambicja, chęć chcenia? Gdzie? Nie znajdując odpowiedzi na te pytania, próbuję się jednak jakoś w sobie zebrać i ciągnąć do przodu. Ale jakbym miała mało problemów, to odzywa się brzuch. Ściska, tłumi, boli. Marzenia o życiówce, ba o jakimś godnym wyniku nawet, szybko zamieniają się w marzenie o przeżyciu. Niech to się już skończy! Nienawidzę. Boli mnie. Mam dość. Nawet iść mi się nie chce, bo wiem, że marsz wydłuża tylko moje cierpienia. Truchtam zatem, byle do przodu, byle do mety, do końca. Czasem wprawdzie, niczym łabędź, choć bardziej jakby brzydkie kaczątko, zrywam się na 100-200 m, potem jednak znowu opadam z sił i człapię. Niedobrze mi. Porzygam się. Serio zaraz to zrobię, ale jaja. Noo i zrobiłam! Pierwszy raz w życiu „ulało się temu biegaczu” i porzygałam się na biegu. Czy z powodów brzusznych czy zmęczeniowych wciąż nie wiem, acz stawiałabym również na ogólne czynniki rezygnacyjno-zwątpieniowe, wszak na poważnie popsuła się mi przecież głowa. Przyczyny przyczynami, ale grunt, że idealnie odzwierciedlało to mój stan, stosunek do biegania oraz podejście do ambitnych planów i wizji ścigania. Jeden wielki odruch wymiotny.
Końcówka biegu bez żadnej historii. Bez walki, bez radości, bez satysfakcji. Bez wszystkiego tego, za co kocham bieganie! Z czarnym asfaltem za to przed oczami. Choć szczerze, to ja wcale nie jestem już taka pewna tego uczucia…

Ława oskarżonych
I choć chciałabym o tym biegu i towarzyszących mu złych emocjach (średnie tętno 182, a maksymalne 191 bpm) jak najszybciej zapomnieć, tak jednak wciąż siedzi mi w głowie oraz kotłuje się lista potencjalnych winnych.
Por. Być może się czymś zatrułam, czego potwierdzeniem mogą być dalsze pobiegowe sensacje, w szczegóły których nie zamierzam tutaj nikogo wtajemniczać. Być może porem się zatrułam, to jedyna „nowa” rzecz, jaka pojawiła się na stole w przeddzień biegu. Albo czymś innym się zatrułam? Niż porem. Zdarza się.
Motylek. Być może zamęczył mnie na basenie motylek taki jeden. Tak, wciąż katujemy się z motylkiem nawzajem i wciąż nie wiadomo kto wygra… Ja oczywiście mam świadomość, że styl i technika, a nie siła zrobią ze mnie motyla, ale nie oszukujmy się. Trochę się jednak człowiek omęczy i sporo sił w tej wodzie zostawi. Że nie starcza ich potem na przebiegnięcie dyszki.
Brzuch. Ten mój tajemniczy ból brzucha, który ponoć może być też nerwobólem. Raz przed półmaratonem to tak mnie dorwało, że pół nocy w szpitalu spędziłam, a potem i tak okazało się, że nic. I że pewnie sobie wymyślam. Ale teraz nie denerwowałam się jakoś specjalnie przed tą dychą, więc sama nie wiem. Choć zapewne dość ambitne plany startowe mogły mnie nieświadomie wpędzić w ten zagrażający życiu stan poddenerwowania i stresu.
Korsarze. Cóż. Wizja 5 kg Korsarzy potrafi spalić każdy start. Następnym razem będę mądrzejsza i nie zrobię pierwszych dwóch kilometrów w tempie 4:15 :)

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.