Gadamy sobie

– Bo, dasz radę, jesteś twardzielką, nie takie rzeczy już przecież robiłaś, poza tym kto, jeśli nie ty ;) Będzie dobrze, bobrze. Solidnie przebiegałaś ten czas, musi się udać.
– Nie dasz rady Bo. Nie łudź się, jesteś ambitna, ale niestety to nie wystarczy. Fajnie, że masz marzenia, ale sorry. Nie będzie 3:45. Jeśli pobiegniesz tak jak w kwietniu to i tak będziemy się cieszyć. 3:44 byś chciała? LOL!

I tak mam od tygodnia. Gadamy sobie. Jednego dnia wierzę, bardzo wierzę, innego jest totalny dół.

Od ściany do ściany. Jak jest wiatr we włosach i gdy slalomem mknę pomiędzy spacerowiczami widząc fajne tempo na garminie i czując, że mam moc i siłę, to wierzę.
Ale jak sobie pomyślę, że wcale nie człapiąc (czytać: zapieprzając) przebiec mam tak 42 km, na dodatek po nudnym, płaskim i asfaltowym terenie (tak, tak, zblazowało mnie hasanie po górkach), jak słucham i czytam relacje o syndromie drugiego maratonu i związaną z nim porażką, jak obserwuję staty innych planujących podobny jak ja acziwment i jak kurna widzę ich spokój – to wiem, że się nie uda.

I oczywiście boję się jak diabli. Odliczam, kalkuluję, sprawdzam pogodę. Wizualizuję i wzruszam się widząc siebie na tym Narodowym. Czy uniosę ręce do góry? Czy na kolana padnę? Wyczerpana? Wściekła? Szczęśliwa? I czy radość będzie?

9 dni. Biegam wciąż sporo (wyjdzie w tym tygodniu z 70 km) – ale plan każe, sługa musi, zwłaszcza jak jest moc. Dopiero w przyszłym mam zluzować – nie znam się, nie mam wiedzy, ufam temu planu, zobaczymy.
Zaczynam się opychać. Marzę, myślę, śnię. Na ten przykład wczoraj. Śniło mi się, że na trasie trzeba było zaliczać punkty kontrolne i to gdzie? w akademiku jakimś… I że chip we włosy wpleść miałam. Cóż, interpretacji nawet nie szukam.

Wiem, że nic się nie stanie, jak się nie uda. Nic się nie stanie. Ale…
Pocieszać.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.