Wycieczka biegowa. Ktoś słyszał?

Ja słyszałam, ja! A nawet powiem więcej – doświadczyłam! Bo jako że tydzień debiutów mamy, to i ja postanowiłam doznać czegoś po raz pierwszy w życiu. I wybrałam się z dwoma Maćkami na wycieczkę biegową po górkach – 30 km. Istne szaleństwo, ale nigdy przecież nie mówiłam, że jestem do końca normalna.

Nie wiem czy wiecie, ale u nas na Ukrainie to kilka pagórków, większych bądź mniejszych wzniesień i lasów jest (gdzieś te niedźwiedzie w końcu mieszkać muszą). Wystarczy wsiąść w pekaes, by po godzince znaleźć się w całkiem ładnej scenerii idealnej do trailowego biegania. I tak też zrobiliśmy.

Wybraliśmy trasę w tę i z powrotem (kto nie wie na czym ona polega odsyłam tu). Tak troszkę asekuracyjnie dla mnie, bo jakbym poczuła, że nie dam rady – to myślałam sobie – skrócę trasę w tę i automatycznie obetnę dystans z powrotem i ostatecznie jakoś doczłapię się na ten przystanek autobusowy. Ale nie było takiej potrzeby! Standing ovation! Biegłam prawie tak ładnie i żwawo jak chłopcy i tylko na końcu odjechali mi trochę, bo zachciało się im ścigać kto pierwszy ten lepszy (faceci…). Nie było kryzysów, kontuzji, spadku formy i myślenia pierdolę nie biegnę. Było świetnie. Jestem z siebie dumna. Udałam się sobie. Jestem hero!

Oczywiście tempo nie było zabójcze (średnio wyszło 6:52 min/km), Maćki przygotowują się do biegów ultra, więc celem nie było ćwiczenie szybkości tylko generalnie pobieganie w miłej atmosferze po górkach. Trasa? No jak to trasa w terenie, raz pod górkę (całkiem dużą), raz z górki (bywało, że stromej), głównie lasem, ale też asfaltem kilka kilometrów po wsi, błota było sporo, ale mniej niż się spodziewałam, wystające konary (unosiłam wysoko nogi wg instrukcji), pokrzywy, latające muszki, nie do końca jasno oznaczony szlak. Nigdy w lesie nie byliście? No, to co będę się tu rozpisywać na marne.

Ale na pewno umieracie z ciekawości co jadłam i piłam podczas tej wycieczki. Otóż rano w domu przed siódmą – standard – owsianka plus potem w autobusie banan i batonik musli z Biedronki. Potem na 12 km jeden żel (nie byłam specjalnie głodna, ale wiem, że jak człowiek pożąda żelu, to znaczy że może być już za późno na ratunek) i kolejny na 23 km (ten już powiedzmy siedział mi głowie od kilku kilometrów). Do picia miałam 3 butle: 1 bidon 0,5l z Vitargo + 1 bidon z wodą i jeszcze zapasową 0,7l wodę. Wypiłam prawie wszystko. Dodam, że nic nie smakuje podczas takiej wycieczki tak dobrze jak woda. No może jeszcze po treningu bro tak smakuje, ale jak dla mnie woda przy bieganiu rules. W plecaku oprócz płynów miałam jeszcze koszulkę na zmianę, kurtkę (lekki, śliczny ortalion w groszki z różowymi wstawkami – nie wiem z czego się tu śmiać Maciek!), telefon, 3 chusteczki higieniczne, pieniądze, folię NRC i batona Vitargo (ostatecznie go nie zjadłam). Już się przyzwyczaiłam do biegania z plecakiem. Czuć go głównie na początku, kiedy zapasy są duże, potem z każdym kolejnym kilometrem świadomość utorbienia w zasadzie zanika.

Różowa koszulka, co by łatwiej mnie było znaleźć jakbym w przepaść spadła.

30 kilometrów z przewyższeniem +824 m, -779 m, pokonałam w czasie 3:26. Spocona, słona, ubłocona po kolana. Umęczona, ale nie do umarłego.

Ohmygod, jak ja to lubię.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.