Urodzić się jak Tarahumara…

czyli o książce „Urodzeni biegacze” Christophera McDougalla.

Nie kłamią okładkowe opinie mówiące, że aż chce się biegać po lekturze tej książki. Wyraziste postacie i fantastyczna narracja, piękne i wzruszające (czasem aż za bardzo) historie biegaczy, sporo wiedzy (czasem ponoć bardzo uproszczonej, a nawet i nie do końca prawdziwej), no i wielka miłość do biegania.

Z jednej strony – tajemnicze, często podstępem „kolonizowane” plemię biegaczy Tarahumara, którego przedstawiciele obuci we własnoręcznie zrobione sandały bez problemu przebiec mogą dziesiątki (czy setki) kilometrów. Z drugiej strony Ameryka i wielki biegowy biznes. Setki mniej lub bardziej komercyjnych biegów, wypasiony sprzęt, tiuningowane do granic możliwości buty, rywalizacja. Kontuzje, medycyna sportowa, dieta i różne filozofie biegania.

Wszystko ostatecznie i tak sprowadza się do jednego – do pasji biegania, do czucia tej wolności i lekkości podczas biegu (z właściwą techniką!), do walki z własnymi słabościami, do pokonywania (nieludzkiego) zmęczenia, czy nawet do zaprzyjaźniania się z nim. Do podróżowania, spotykania fantastycznych ludzi i do gry fair play.

Zastanawiam się jak wielkiej siły ducha (nie wspominając o ciele) wymagają od zwykłych biegaczy ultradystanse. Ciemność, tempo, zmęczenie, ból, pragnienie, głód, kontuzje, samotność… Zastanawiam się, co popycha ludzi do tego, by w 40-stopniowym upale pokonywać dziesiątki kilometrów. Pod górę? Czy to jest jeszcze normalne?

Bardzo chciałabym się kiedyś przekonać, że to jest jednak normalne.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.