No naprawdę. Jeszcze nigdy żaden bieg mnie tak nie sponiewierał. Nigdy aż tak bardzo bardzo nie umierałam na trasie. Nigdy nie czułam, że zaraz porzygam się ze zmęczenia i że za metą to będzie prawdziwy koniec, koniec wszystkiego. I nigdy ostatnie 100 metrów nie było tak długie (i strome). Naprawdę.
A to tylko 8,5 km było. I ponad 1 km w górę – na Kasprowy.
Kasprowy Wierch – moja najwspanialsza, najogromsza, najpiękniejsza do zjeżdżania góra w Polsce. Namiastka włoskich Alp i austriackich lodowców. Góra Gór. Uwielbiam ją zimą, ale jakby ktoś rok temu powiedział mi, że będę na nią wbiegać, ojtam że jesienią, pomyślałabym o nim świr. A tymczasem wbiegłam/wszedłam nań. I sama się temu dziwię.
Do Zakopanego dojechaliśmy wspólnie z Kazimierzem z Krakowa. Dałam ogłoszenie na makaronypolskie, że szukam transportu z Krakowa na ten bieg. Po raz pierwszy to zrobiłam, pełna obaw, ale też raczej niespecjalnie oczekująca na odzew. Generalnie to ja nie lubię prosić, niezręcznie mi też na siłę podczepiać się pod innych, ale skoro jest taki dział w portalu, nie szkodzi spróbować pomyślałam i zamieściłam swój anons. Odzew był tego samego dnia, więc mogłam modyfikować plany i zamiast piątkowego wypadu do Zako, za którym delikatnie mówiąc nie przepadam raczej, pakować się do Krakowa, by odwiedzić siostrę swą i moich kochanych siostrzeńców. Moich ukochanych i głośnych siostrzeńców. Podróż przebiegła bardzo miło, zwłaszcza, że ostatecznie dołączył do nas w Krakowie także Paweł, kolega z teamu.
Na miejscu, w biurze zawodów spotkaliśmy jeszcze Beatę i Andrzeja. O proszę, co się dzieje, zaczynam na biegach spotykać znajomych biegaczy. To bardzo miłe. Po odbiorze dość wypasionego pakietu startowego (techniczna koszulka, skarpetki, buff, baton, bon na obiad i kupon zniżkowy do sklepu) i przebraniu się w biegowe ciuszki, zaczęłam obserwować co i kto dzieje się dookoła. Na bieg, który był finałem jednej z ligi biegów górskich, zjechali sami najlepsi polscy górale. Długosze, Świercogi, Ulfiki, Zatorskie itp. Generalnie wystarczyło popatrzeć na łydki (paczałam), by stwierdzić, że prawie nikt nie znalazł się tu przypadkowo. I wszyscy gadali, że dobra pogoda i że na pewno padnie rekord trasy (padł).
Ubrana byłam prawie prawie. Niepotrzebnie może targałam buffa, rękawiczki i ortalion, ale osłuchałam się, że z górami nie ma żartów, że wieje, że pokorę trzeba zachować i lepiej mieć z sobą więcej niż mniej, więc postanowiłam nie ryzykować. I chyba dobrze, bo jakbym pobiegła całkiem na krótko, to z pewnością byłoby załamanie pogody, oberwanie chmury, burza z piorunami, grad i tsunami. A tak – wraz z mym ortalionem w groszki – zapewniliśmy wszystkim bardzo ładną pogodę. Można dziękować.
Start o godz. 10.00 spod ronda im. Jana Pawła II. Najpierw ok. 1,5 km asfaltem pod górę do Kuźnic, a potem skręt na zielony szlak, gdzie wszystko dopiero miało się zacząć. Już od linii startu było pod górę, a wszyscy ruszyli jakby to płasko było lub w dół nawet. Ja oczywiście z nimi, przecież nie będę człapać w ogonie i zamykać całej stawki, nie? I wtedy już jakoś dziwnie poczułam, że najbliższe 90 minut nie będą należeć do najprzyjemniejszych i najprostszych w moim życiu.
Generalnie dało się biec do 3-4 km. Było pod górę, ale w normie – podbiegi przeplatane niewielkimi wypłaszczeniami, na których można było złapać oddech. Jak mi się biegło? A jak może się biec pod górę, gdy człowiek wkłada w ten wysiłek maksimum swych mocy? No właśnie. Skupiałam się na tym by biec, by nie szarpać, by trzymać w miarę równy oddech i tempo. Człapu człapu, czy ja aby nie biegnę w miejscu? Patrzę na Garmina – nie, jednak się przemieszczam, dobrze. Szlag mnie tylko trafia, jak wyprzedzają mnie inni. Życie. Skąd u nich ta moc?
Na Myślenickich Turniach, gdzie ustalono limit 1 godziny pojawiłam się po 38 minutach. Hmm, nie jest źle, machnęłam nawet do jakiegoś fotografa i mknę dalej. Marsz, bieg, marsz, bieg. Podczas marszu dłonie same lądują mi na udach (moich) – naprawdę tak jest lepiej i szybciej. Wyprzedzam kilku facetów. To lubię. Woda, napiłabym się wody. Niestety nie było żadnego punktu odżywczego, co nawet rozumiem wiedząc, jaki syf panować potem może w jego okolicach. Ale co za idioci w Parku Narodowym wyrzucają puste opakowania z żeli? No niestety, idioci znajdą się wszędzie. Woda, woda. Nie myśl o wodzie, myśl o Górze. Już niedługo, jeszcze tylko 3 km. Już tylko 2 km.
Te ostatnie 2 kilometry to była jakaś masakra. Oczywiście już tylko marszem. Miejscami trzeba było tak bardzo wysoko unosić kopytka, że myślałam że jakoś się ponaciągam niebezpiecznie. I wspinać się, wspinać. I jeszcze coś ciągle mi gada, że szybciej, że tam jakaś kobiałka z przodu w niebieskim i że fajnie byłoby ją wyprzedzić. Zaczyna boleć mnie kręgosłup (a że długi, to jest co boleć) i zatykać w klatce piersiowej, coraz trudniej mi się oddycha. Boli. A głos swoje: szybciej, szybciej. Wyobraźcie sobie swój najtrudniejszy i najcięższy trening interwałowy. Usuńcie z niego przerwy. Pomnóżcie zmęczenie razy dwa i dodajcie podbieg. Tak się czułam. A nawet bardziej.
Jeszcze tylko kilometr. Wyprzedza mnie jakaś kobieta w białym. A niech wyprzedza. Wszyscy mnie, kurna, wyprzedźcie najlepiej. Pierdolę to! Powietrza chcę, wody.
500 m. Tylko nie pacz Bo w górę, Garminowi się poprzyglądaj. Złamię 1:20, czy nie? A czy to ważne? Niech będzie nawet 1:30, ale niech to się już skończy.
300 m. To się nie dzieje naprawdę, to jakaś masakra jest. Czemu, do jasnej, nie zrobiłam jakiegoś treningu po schodach?
200 m. Nie wiem jak, ale wyprzedzam tę babkę w niebieskim, i jeszcze jedną w fioletowym. Aua. Wody!
100 m. Słyszę doping tych, którzy już ukończyli, paczę w górę. I po co tam patrzyłaś? Jezzzu jak wysoko! Zaraz się porzygam, nie wiem tylko czy na prawo czy lewo.
Jak ja pokonałam te ostatnie 100 m? Nie mam pojęcia. Wiarą? Siłą woli? Boskością swą? Pokonałam, choć na pewno było to najdłuższe i najtrudniejsze 100 m w moim biegowym życiu.
Za metą usiadłam i powtórzyłam tylko „Ja pierdolę”. Położyłam się na kamieniach. Paweł mówi, żeby głowa między kolanami. Porzygam się, czy nie? Po jakiś 5 minutach dochodzę do siebie. Otwieram oczy. Bobże, jak tu pięknie! Ile ludzi! Jak kolorowo! Jakie widoki cudne! I jaka ja szczęśliwa jestem! Zdjęcia sobie róbmy, zdjęcia! Piję milion kubków serwowanej przez organizatorów wody z sokiem malinowym. Pyszne! Czuję radość, dumę i satysfakcję. Góra Gór zdobyta! Stało się!
I tak jak w trakcie biegu ta piekielna Góra uświadamiała mi nonstop, jak bardzo jestem mała i malutka, tak teraz – jak nic – znów poczułam się wielka ;)
Założyłam sobie, żeby ukończyć ten bieg (dobre sobie, bieg) poniżej 1:30. Optymistycznie myślałam o wariancie 1:25, a nawet ciut mniej. Wyszło 1:20:36. Czyli bosko. Oczywiście żal, że nie jest 1:19, ale to już gada Diabeł, nie ja. Bo naprawdę jestem mega zadowolona. Byłam 193 na 331 wszystkich świrów i 16 wśród 55 kobiałek (7 w kategorii).
Bez śniegu na Kaspro trochę tak dziwnie… |
To że uwielbiam biegi górskie to jasne. Tak sobie myślę, że chyba jednak wolę bieganie w stylu anglosaskim (pod górę i w dół), niż w alpejskim (naparzanie tylko pod górę). W anglosasie jest po prostu radość w trakcie biegu, a nie tylko po jego zakończeniu. Jest szansa, by na zbiegach złapać oddech, jest wiatr we włosach i świadomość, że to co się straci maszerując pod górę zawsze można nadrobić w dół. I człowiek przemieszcza się jakoś szybciej. I ten wysiłek jest o mniejszym stopniu intensywności, i płuca są na swoim miejscu. No po prostu łatwiej jest. I przyjemniej.
Co nie znaczy, że rywalizacja: Góra vs Bo została zakończona. Za rok przekonamy się, kto tu tak naprawdę jest wielki.
Hej!