Ten rok pod kątem treningowym i mentalnym był dla mnie sporą rewolucją. Nowy trener, nieco inne podejście i komunikacja, tylko jeden ironman zaplanowany, ale za to jaki. Wreszcie udało mi się złożyć nowy rower oraz jakoś uporać z ciągnącą się miesiącami kontuzją stopy. W międzyczasie zrobiłam trzy (dość udane) połówki, ale przede wszystkim czekałam na start A, trenowałam i wyobrażałam sobie jak to będzie w Nicei.
Większy respekt i pokorę czułam przed samym dystansem ironman, niż przed Mistrzostwami Świata, ale nie ukrywam, że byłam też ciekawa, jak poradzę sobie na tle innych dziewczyn i jak przeżywać będę drugą imprezę tej rangi w swoim życiu.
O ile na Hawajach, prawie cała wyspa żyła tym wydarzeniem, tak w Nicei trochę się to wszystko rozmywało. Raz, że startowały tylko panie, więc i mniej uczestników. Według oficjalnych informacji było 1471 zawodniczek, wg trackera zawody ukończyło 1138 osób. Dwa, że to kurort i trochę gubiłyśmy się wśród turystów i zgiełku całego miasta. No ale organizatorzy starali się dać nam choć namiastkę klimatu imprezy mistrzowskiej. Były plakaty, była imponująca strefa mety, zorganizowano imprezy towarzyszące, mikroparadę narodów i bankiet powitalny, było expo i Mshop z gadżetami sygnowanymi logo MŚ Nicea 2024. Powiedzmy, że można było poczuć, że się bierze udział w czymś wielkim. A że na miejscu byliśmy już od wtorku, to dość gładko udało się wejść w tę całą atmosferę i dać się ponieść magii „impossible is nothing”.
Za dużo fal
Pływanie w Morzu Śródziemnym odbywało się falami. W sumie takimi podwójnymi falami, bo raz, że morskimi, a dwa, że organizacyjnie podzielono nas wg Age Group na 9 fal. Jakimi kryteriami kierowano się ustalając kolejność startu, no idea, ale niestety moja kategoria startowała jako ostatnia. I tak naprawdę odczuwałam tę ostatniość mniej więcej do połowy etapu rowerowego, ale o tym później. Nie było to zbyt fajne.
Od świtu w strefie i w kolejce do tojka (trzeba przyznać, że przed zawodami damskie kolejki do tojka są ewenementem na skalę światową), po siódmej już w okolicach startu. Zbieramy się na brzegu, clap your hands, impossible is nothing, unstoppable i te sprawy. Ach, to jest piękny moment, zwłaszcza, gdy wschodzi słońce – takie symboliczne wrota pomiędzy tym co było: treningami, stresem, logistyką i organizacją, a tym co będzie: wyścigiem, który jest zwieńczeniem kilku ostatnich miesięcy, a może i lat. Woda ciepła (wg komunikatu: 23,5 st. C), ale pianki dozwolone, start z wody, cała age grupa razem. Morze wydawało się dość spokojne, z naciskiem na „wydawało się”, bo w rzeczywistości przyszło nam płynąć w dość wymagających warunkach. No to let’s go Bo! Czas zrobić tego ajrona.
I ruszyłyśmy. Początek oczywiście pełną dzidą. Ręka, noga, głowa, ręka. Jeśli ktoś myśli, że pływanie z kobietami to pełen relaks i delikatne mizianie się po stópkach, jest w głębokim błędzie. Nie ma opierdzielania się. Ale tak serio serio. Pralka, której najbardziej wytrawni triathloniści nie powstydziliby się, a mogliby i pozazdrościć. Przez te rollingi to człowiek zapomniał na czym polega kwintesencja tego etapu zawodów. Ale po kilku kopniakach i głębokich haustach słonej wody już sobie świetnie przypomniał.
Żółte boje kierunkowe, czerwone nawrotowe – trasa miała kształt takich dwóch prostokątnych rogów. Od brzegu wgłąb morza, nawijka i do brzegu, oraz znowu nawijka i jeszcze raz to samo, tylko zaraz obok. Ciężko było łapać bąble, bo fale naprawdę spore, bojki raz są, raz ich nie widać wcale, więc napieprzam się z tą wodą i naginam trochę na ślepo do przodu, mając nadzieję, że płynę w dobrym kierunku…
Po kilku, a może kilkunastu minutach zaczynają pojawiać się inne kolory czepków, co znaczy, że dopływamy do poprzedniej fali kobiet. Utrudniało to bardzo sprawę, bo oprócz użerania się z falami i wypatrywania bojek, trzeba było jeszcze wymijać, kopać i szukać sobie miejsca pomiędzy wolniejszymi koleżankami. I w sumie tak to właśnie mniej więcej wyglądało. Naparzanka do przodu, fale, słoność, bojki, wymijanie. I znowu pushing, fala, wymijanie, sól.
Byłam skupiona na sobie, na aktywnym ruchu, na technice i nawigacji, nie szukałam bąbli – szkoda było energii i niepotrzebnego ryzyka. Zero zamyślania i rozkmin nad sensem istnienia. Poza tym robiło się coraz bardziej kolorowo, co oznaczało, że dopływam do dziewczyn z wcześniejszych kategorii (każda fala AG miała inny kolor czepków). Cały czas było co robić! Ostatni kilometr to już prawie jak w Suntago Park – mnóstwo ludzi, różne kolory i wszystkie pływackie style świata! Ta żabką, ta staje i ściąga okularki, by wypatrzyć boje, ta dokładanką, ta ćwiczy propelera, a tamta w poprzek nie wynurzajac głowy. Trochę to było zabawne, ale trochę jednak nie. To przecież jednak Mistrzostwa Świata, i poziom sportowy nie powinien być aż tak bardzo zróżnicowany…
No ale dzielnie uporałam się z tymi falami morskimi i kobiecymi, i zadowolona wychodzę z wody. Nie patrzę na zegarek, czuję, że zrobiłam to dość poprawnie, nie ma wielkiego zmęczenia, mimo iż calusieńki dystans płynęłam sama. Jak się potem okazało czas 1:11 (tempo 1:53/100) (zadowolona!) dał mi 51 miejsce w stawce na 178 startujących w AG (niezadowolona). I tym samym pływanie było moją najgorszą dyscypliną w tym ajronie. Bez komentarza.
Trudno, niebezpiecznie, epicko
Buty, kask, 3 kanapki z żółtym serem za pazuchę stroju i BOlesław (rower) pod rękę. No to jedziemy, kilka górek czeka do wjechania i widoczki się przecież też same nie zobaczą.
Wsiadam, wyjeżdżam. Niby asfalt, a tu znowu fale. To znaczy ogrom dziewczyn z wcześniej wystartowanych kategorii, które jadą środkiem i niespecjalnie przejmują się tym, że ktoś chciałby je wyprzedzić. Jest wąsko, średni moment do wymijania, ale laski jadą tak wolno, że troszeczkę szlag mnie trafia. Krzyczę left, to niektóre zjeżdżają w lewo. Krzyczę rajt, to puszczają mnie w prawej. Albo nie reagują wcale. Kurwa no. To już potem grzecznie proszę kip rajt plis, i jakoś pokonuję ten pierwszy, płaski odcinek trasy.
Było dość rześko, pewnie ok. 17 stopni, niebo zachmurzone, bez słońca. Na trasie za to różnorodnie i kolorowo. Pstrokate stroje, metaliczne lakiery rowerów, sporo wyposażenia. To były najwolniejsze dziewczyny ze swoich kategorii i trzeba przyznać, że niektóre przygotowane, jakby na jakiś rajd wycieczkowy jechały. Plecaki, sakiewki, rękawki, kurtki, rękawiczki, bufki pod kaskami. Na początku (przyznaję), że trochę się z tego w duchu podśmiechiwałam. Ale potem stwierdziłam, że każdy ma swoje własne mistrzostwa świata i szacun dla nich, że podejmują – nomem omen – rękawiczkę i chcą się zmierzyć z tą trasą. Dopóki mi hehe nie przeszkadzają na trasie, jest ok i życzę im całego serca powodzenia i bezpiecznego dotarcia do mety.
Na szczęście zaraz zaczął się pierwszy podjazd, a pod górę to bez problemu można było wyprzedzać i jechać swoje. Więc jechałam. Mniej więcej ustalone mieliśmy z trenerem jak mam to robić, a założenia były takie, aby się nie wyciąć za bardzo na etapie kolarskim. To znaczy raczej asekuracyjnie i umiarkowanie niż przesadzić, co jednak w tyczyńskich standardach i tak jest hehe dość mocno. Zwłaszcza, że ten pierwszy podjazd był miejscami naprawdę sztywniutki. Uzupełniając wcześniejszy akapit o uczestniczkach MŚ, dodam, że kilka osób prowadziło już tam swe rowery. Oj. Znam ja ten podjazd dobrze. To na nim urwała mi się przerzutka podczas czerwcowej połówki, potem jechałam go jeszcze raz objeżdżając trasę pełnego i dwa razy treningowo.
A propos treningu na tym podjeździe – to jeszcze szybciutko opowiem historyjkę, bo to ciekawe. W czwartek (3 dni przed zawodami) na długości ok. 1 kilometra był tam totalnie zdarty asfalt. Ale tak do zera. Sztruks, kalafiory, wystające kanały – normalnie środek remontu, który w Krakowie trwa zazwyczaj pół roku i jest etapem przygotowań do położenia nowej warstwy. Nie powiem, że trochę zaczęłyśmy z dziewczynami panikować, jak organizatorzy zamierzają puścić nas w takich warunkach… Jakież było wszystkich zdziwienie, gdy w piątek rano naszym oczom ukazał się na całym tym odcinku trasy świeży dywanik – czarniutki, równiutki, gładki. Cuda! Jednak Mistrzostwa Świata rządzą się swoimi prawami i świetnie, że naprawili tę nawierzchnię przed startem.
Trasa kolarska w Nicei ma ok. 2600 m przewyższenia, z czego większość robi się w pierwszej połowie wyścigu. Tak więc jest do góry, do góry, do góry, w tym legendarny 19-kilometrowy podjazd Col de l’Ecre. Potem na górze wypłaszczenie z lekkimi hopami, następnie te epickie zjazdy z pięknymi widokami, przez tunele i różne zawijaski. By potem jeszcze raz nam przypomnieć, jak się podjeżdża (10 km) i na koniec już „tylko” dzida w dół na mocno krętej i niebezpiecznej drodze. Ta trasa jest równie piękna co wymagająca, ale nawet jadąc w skupieniu i pilnując założeń, można się nią delektować i czerpać – jakkolwiek to brzmi – radość z jazdy.
Ja czerpałam, choć równocześnie czułam spory dysonans, nie potrafiąc znaleźć punktu odniesienia jak jadę, i czy nie za wolno. Na normalnych zawodach z reguły dookoła są szybsi panowie i człowiek tak z automatu nagina się i stara im dotrzymać kroku. Tutaj było ciągłe wyprzedzanie, do którego i tak nie miałam pewności, czy nie jadę za wolno, zarówno pod górę, jak i na zjazdach. Więc jeśli miałabym wskazać jakiś minus takiej konwencji zawodów, to właśnie byłoby to moje „zagubienie” wśród kobiet. Pozostawały waty i wsłuchiwanie się poziom głośności swojego sapania. Czasem bywało poza skalą.
Na ok. 50 km, właśnie na tym długim podjeździe Col de l’Ecre mija mnie Ewa Urbańska (czego zresztą spodziewałam się już znacznie wcześniej). Kto śledzi kobiecy triathlon w Polsce, z pewnością zna to nazwisko i szeroki uśmiech właścicielki, a także nieraz zbierał szczęnę z podłogi, jak ta dziewczyna jeździ na rowerze. Przez kilka minut próbuję dotrzymać Ewie koła, niby jadę, ale tak czuję, że jednak jest ciut za mocno. To długi wyścig, pomyślałam, może będzie jeszcze okazja do złapania kontaktu na trasie (jesteśmy w tej samej kategorii).
Pomna swych przygód z wcześniejszych startów, kiedy wydawało mi się, że dobrze jem, a potem dojeżdżając do T2 okazywało się, że zjadłam połowę tego, co było zaplanowane, teraz naprawdę jem i chyba nawet trochę z przesadą. Oprócz żeli w bidonie (13), batonów (3) i pastylek Dextro, miałam przygotowane 3 porcje bagietki z żółtym serem. Niestety musieliśmy zostawić worki w strefach dzień wcześniej (nie było do nich dostępu przed startem), więc i owe kanapki zrobiłam w sobotę. Na zawodach nie był to więc posiłek pierwszej świeżości i smaczności. Buła puchła mi w ustach, ale mając świadomość, że właśnie w takich momentach rozgrywa się czwarta, najważniejsza, dyscyplina triathlonu, dzielnie to wszystko gryzłam i przełykałam. A na koniec zdarzyło się donośnie beknąć. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo i przyjemnie.
I dalej jechałam. Na podjazdach wg założeń (jestem dumna, że udało się to utrzymać) i na małym blacie. Na zjazdach z dokręcaniem i składaniem, ale tylko tam, gdzie czułam się bezpiecznie. No niestety, mam tę klapkę w głowie, która powstrzymuje mnie przed ryzykiem, a widząc, że na trasie (niestety) pojawiają się niespodzianki w postaci samochodów czy rowerowych turystów, tym bardziej starałam się być czujna i uważna.
Na górze, na tym wypłaszczeniu, gdzie można było złożyć się w pocisk i ciąć z prędkością światła… można się było tylko złożyć w pocisk. Kurwa, ale tam wiało w twarz! No żyć się odechciewało. Ciśnie człowiek tak, że powinien już oderwać się od ziemi i wylecieć w kosmos, a tu 25 km/h i zero nadziei na szybciej. To te momenty, kiedy IM wystawia nas na próbę i sprawdza, ile potrafimy wytrzymać. Hehe, potrzymaj mi bidon! Dużo.
Na tych fajnych, epickich zjazdach udawało mi się trzymać ślad jednej dziewczyny w zielonym, która zjeżdżała dość odważnie i pewnie. I chyba dzięki niej, dość sprawnie wyszedł mi ten fragment trasy. Dziękuję! Tutaj było pełnie skupienie i zero kontemplacji otaczającej nas scenerii, na szczęście widoczki miałam już podziwione wcześniej, więc nic nie straciłam. Potem niestety koleżanka odjechała, ale zostawiła mnie z motywacją, by jednak próbować gonić (dorwałam ją ha! na ostatniej prostej), co było mega pomocne, by nie odpuszczać nic w końcówce. Zostały już tylko zakręcone zjazdy wymagające dużego skupienia (nierówny asfalt, domy i ludzie dookoła, psy, progi zwalniające, kanały, cofające auta) oraz ostatnie 5 km po płaskim, oczywiście pod wiatr.
I proszę Państwa, mamy to! Cała, niezajechana w opór oraz szczęśliwa zawodniczka melduje się w T2 z czasem 6:27 i średnią prędkością 27,7 km/h (chciałam się zmieścić w widełkach 6:20-6:30 i rzutem na taśmę się udało). Moc NP = 170w (2,8w/kg). Poprawnie, bez dramatu, ale też bez fajerwerków, 19-ty czas roweru w AG.
Kraina bólu
Zsiadając z roweru przeszło mi przez myśl, jak ja mam kurwa jeszcze cały maraton przebiec, skoro ledwo teraz nogi stawiam (zabetonowało mnie jednak mocno), ale szybko przegoniłam tę myśl, no przecież jakoś to będzie! Lecę na lekko, bez żadnych żeli, czapek, opasek (mryg mryg), daszków, jedynie duże oksy na nos, które pozwalają mi się odciąć od świata, zamknąć w swojej przestrzeni i skupić na robocie. Pierwsze metry bolą. Nie patrzę na zegarek dając nogom szansę na rozruszanie się i złapanie rytmu. Powoli na szczęście loguję się do tematu. Ok, jest ok.
Teraz tylko ja i 42 km przede mną.
Wspominam słowa Jacka, który mówił, że bez kompleksów ma być i z wiarą w siebie. Bym jak najdłużej starała się biec poniżej 5:00. I tego planu zamierzam się trzymać tak mocno i długo, jak opakowanie na lizakach Chupa Chups. Skoro Jacek wierzy, że to możliwe, wie, jak trenowałam, co wychodziło, a co nie, to dlaczego ja mam nie wierzyć? W głowie układam sobie plan, że pierwsze kółko to rozgrzewka, i aby się do niego specjalnie nie przykładać, bo samo się pobiegnie. Na drugim to już zacznę biec. Najtrudniejsze będzie trzecie, więc wszystkie siły powinnam zachować na ten moment, a potem czwarte to już polecę siłą woli. I oczywiście mam jeść, pić i ładować lód za strój. Kurczę no, to był naprawdę dobry plan!
Ale wiadomo, jak to bywa z planami… Biegałyśmy po wahadle, Aleją Anglików, 5 km w jedną stronę do lotniska, potem nawijka i z powrotem w kierunku centrum i kibiców. W tę pierwszą stronę było całkiem spoko, szeroko, dużo ludzi obok, punkty z wodą, muzyka. Ale po nawrocie dostawałyśmy taki wiatr w twarz, że normalnie płakać się chciało. Pewnie podczas normalnego treningu ten wiatr nie byłby tak dotkliwy i utrudniający życie, ale jak już człowiek ma blisko dwie stówki kilometrów w nogach, to nawet delikatna bryza nie w tym kierunku co trzeba, robi dużą różnicę.
Pierwsze kółko biegnę jednak zgodnie z założeniami, utrzymując bezpieczne okolice 4:50. Jest lekko i nawet przyjemnie, ale nie biorę tego do siebie, gdyż wiem, że to stan przejściowy i wszystko co najlepsze dopiero się zacznie. Oby tylko rozpoczęło się jak najpóźniej! Połowa drugiego kółka również bardzo spoko, choć z niepokojem myślę już o zbliżającej się na nawrocie walce z wiatrem. W międzyczasie jem żele z punktów (kolejna zaleta stroju Fusion – ponieważ za dużo zamieszania z tymi kieszonkami w środku, człowiek po prostu nie korzysta z kieszonek, tylko bierze to, co oferuje organizator). A że serwowano Maurteny, które są genialne i nie niosą dla mnie żadnego ryzyka pod kątem problemów żołądkowych, to wybór był oczywisty. Jeszcze ze 100 ironmanów i mi się zamortyzuje ten strój triathlonowy dzięki oszczędnościom na żelach XD. Do tego dużo wody w siebie i na siebie oraz garść lodu do topu, tak to można biegać! Jeszcze Miłosz krzyczy, że bardzo dobrze Bożenko. No naprawdę było całkiem spoczko.
Na nawrocie drugiego kółka już niestety trochę zaczynam zwalniać. Nie była to wielka strata, wszystko krążyło teraz w okolicach 5:00-5:10, ale ten wiatr swoje zrobił i powoli zaczynał mi przypominać, jak smakuje bieganie na ironmanie. Kuźwa, trochę za wcześnie z tym wytracaniem tempa. Myślałam, że uda się w dobrym stylu przynajmniej do połowy maratonu dociągnąć, no ale… Powoli zbliżam się do trzeciego okrążenia, które – jak sobie wcześniej sama, w sumie nie wiem czy mądrze, wdrukowałam w głowę – miało być najważniejsze i kluczowe.
Rozglądam się też za Ewą. Czy jest szansa, abym ją doszła, czy jednak nie? Widziałyśmy się na nawijce, różnicę między nami określiłam gdzieś na ok. 1 km, co z jednej strony było możliwe do nadrobienia, z drugiej wydawało się być kosmosem i barierą nie do pokonania. Stwierdziłam jednak, że nie ma się co nakręcać na jakąś rywalizację, tylko lepiej skupić na sobie. Robić swoje (lub jak to krzyczała Iwona zza linii „zapierdalać”). I albo to zaowocuje. Albo nie.
Nagle bardzo zaczęły boleć mnie uda. Ale tak bardzo bardzo. Oba. Każdy postawiony krok generujący falowanie czworogłowego powodował wielki ból i przenosił mnie w coraz ciemniejsze zakamarki krainy dyskomfortu. Pocieszała myśl, że czułam dwie nogi, więc nie nabawiłam się żadnej kontuzji, ale marne to było pocieszenie, gdy człowieka tak, kurwa, boli! Próbowałam zmieniać styl biegowy, aby jakoś odciążyć te uda (ci, którzy choć raz widzieli, jak biegam kumają, że słowo „styl” jest tutaj hihi kluczowe). Szuranie, drobienie kroku – nie działa nic! A wiadomo, że im człowiek więcej myśli o bólu, tym jest coraz gorzej, zwłaszcza pod ten jebany wiatr. A teraz hit, co pomogło. W międzyczasie wbiegłam w jakąś głośną strefę kibica – muzyka, piąteczki, brawa – i tak mnie poniosła atmosfera, że przyspieszyłam. I o-oł. Okazało się, że jak biegnę szybciej to nie boli tak bardzo. Nie było wyjścia, trzeba było coraz głębiej sięgać po siły z człowieka, by utrzymać ten stan i jakoś doturlać się do mety.
Na ok. 30 km usłyszałam zza swoich pleców głos Ewy, że dajesz Bo. Nojapierdziu, nawet jej nie zauważyłam przy wyprzedzaniu, tak bardzo byłam w środku siebie, skupiona na „walce”, na bolących udach i na tym pierdolonym maratonie. Początek ostatniego kółka udawało się jeszcze fajnie biec. Oczywiście, że było już mega ciężko, tempo też znacznie wolniejsze od zakładanego, ale zebrałam resztki sił i ryzykownie szłam (biegłam!) wszystko.
No i niestety zabrakło. Co mnie postawiło za ostatnią nawijką na 5 km od mety (oczywiście pod wiatr), to wiem tylko ja. Na takie coś to ja nie byłam przygotowana. Nie tak się umawialiśmy! XD Taka soczysta maratońska ściana, która akurat na IM to nie zdarza się zbyt często. Wystrzelałam się po prostu z wszystkiego: z energii, silnej woli, pozytywnego myślenia. Trochę jestem na siebie zła, że ja – człowiek plan, przezorność i przewidywalność – nie zapobiegł takiej sytuacji i nie zostawił sobie żadnej rezerwy na koniec. Jedyne co miałam to założenie, że nie przejdę w marsz i choć marne to pocieszenie, ale udało się biec cały czas do samej mety.
Oczywiście ostatnie 500 metrów przeczy wszystkiemu co napisałam wcześniej – nagle okazało się, że można biec szybciej, że jest dynamika, uśmiech i szaleństwo. Że są kurwa siły! Ale to właśnie paradoksy i cudowności długiego dystansu. Czerwony dywan, podświetlona meta, konferansjer, kibice i radość, że YOU ARE IRONMAN, resetują wszystkie cierpienia i bóle. No jestem, po raz dziesiąty, jestem ironwomanem!
Maraton przebiegłam w 3:37, średnim tempem 5:11/km. 12-ty czas biegu w AG. To był nawet dobry bieg! Ale najlepsze było w nim to, że uwierzyłam i zobaczyłam, że ja potrafię jeszcze biegać! I – może zabrzmi to buńczucznie i trochę bezczelnie – ja serio wiem, że dam radę zrobić ten maraton szybciej. Nawet sporo szybciej. I zamierzam to uczynić!
Całe zawody ukończyłam z czasem 11:29. Zajęłam 12-te miejsce w AG na Mistrzostwach Świata. Na Hawajach byłam chyba 62-ga, więc jakby mamy postęp :)
Piękna i trudna droga prowadziła mnie do Nicei. Trochę zwątpień i frustracji, ale zdecydowanie więcej radości z treningów oraz satysfakcji z rozwoju. Zmieniłam nieco podejście do trenowania, jest ambitnie i bardziej sportowo, ale też dużo łapania chwil oraz cieszenia się każdym fajnym i dobrze rokującym momentem. Nie patrzę na to co było.
Dziękuję Trenerowi Jackowi Tyczyńskiemu – tu chciałam wymienić za co, ale za dużo tego wyszło, więc napiszę po prostu, że – za wszystko, a zwłaszcza za wiarę w zawodniczkę. Jest jeszcze sporo roboty do zrobienia na tym ironmanie! Niezmiennie, a chyba nawet jeszcze bardziej, moim najulubieńszym dystansie tri.