Tu wszędzie jest pod górkę. Tatraman – relacja

„A może bym tak wystartowała (wiem, szaleństwo) w Tatramanie?” – nieśmiało zapytałam trenera Jacka niespełna 10 dni przed zawodami. Skoro mam jeździć po górkach przed Niceą i sprawdzać, jak BOlesław radzi sobie w takich warunkach, a także trenować „odstresowywanie się” przed zawodami, toż to idealna okazja! Normalnie żal nie skorzystać. Pomysł otrzymał dość szybki akcept i muszę przyznać, że była to naprawdę dobra decyzja. Zyskałam fizycznie, mentalnie, duchowo i towarzysko. To były piękne zawody, fantastyczna atmosfera, świetna organizacja i przesympatyczni ludzie. Było sportowo, ale też troszkę epicko i ckliwie – kurczę no, właśnie po to robię te triathlony! Nie tylko, by się męczyć i umierać na trasie, ale także, by doceniać, wzruszać się oraz patrzeć na wszystko z nieco dalszej, niesformatowanej cyferkami, perspektywy.

Tatraman – zawody, gdzie prawie wszystko jest pod górkę. Łącznie na 113 kilometrach mamy ponad 2800 m przewyższenia (1600m na rowerze, 1200m na „biegu”): pływanie w Jeziorze Czorsztyńskim, etap kolarski po słowackiej stronie Tatr, i absolutna truskawka na torcie tzn. meta biegania na Kasprowym. Startowałam z pełnego treningu, z celem również raczej treningowym, co oczywiście nie wykluczało ambitnych założeń oraz chęci zrobienia tego najlepiej jak tylko się da. Nie byłabym sobą.

Zygzakowo

Takie kameralne imprezy mają swój urok. Start zaplanowany był na godzinę „aż wszyscy się zbiorą, najlepiej im wcześniej tym lepiej” czyli wg programu ok. 7.30-8.30. I w sumie tak właśnie wystartowaliśmy, dokładnie o godz. 7:58. Wcześniej sprawdzanie i wstawianie rowerów do mikrostrefy zmian, krótkie omówienie trasy pływackiej, że start z wody, że bojki kierunkowe omijamy lewą ręką, a potem nawijka za jakąś skałą i z powrotem do bazy nawigując na wieżę.

Fot. Iwo Borczuch

Ruszyliśmy. Ja standardowo ambitnie, w samym centrum pralki, doświadczona w boju nie boję się kuksańców, a jak trzeba to sama też potrafię oddać. No i szukam magicznych bąbli, które wierzyłam, że znowu szczęśliwie przeprowadzą mnie przez ten etap zawodów. Niestety pudło. Nie tym razem. W sensie złapałam nogi, nawet kilka razy i chyba też dość szybkie. No ale ludzie! Jeśli chcecie mieć ten zaszczyt i pozwalać mi płynąć za sobą, to nawigację poprawić trzeba troszku. Przysięgam, jeszcze chyba tak nie miałam. Co złapałam jakieś bąble, to ich właściciel po kilku, kilkunastu metrach totalnie zbaczał z trasy. Nie było fal, więc nic nas nie znosiło, nie było mgły, więc widoczność też była super, a tu jeden za drugim źle prowadzą i płyną od prawa do lewa lub jeszcze lepiej zatrzymują całkowicie, by rozejrzeć się dookoła albo przechodzą w żabę. Ech, to nie na moje nerwy takie zygzakowo! Panowie wrócą, jak nauczą się nawigować, tymczasem ja płynę sama, swoje. Może nie jest za szybko, ale przynajmniej będzie prosto i bez szarpania!

Fot. Iwo Borczuch

Po czym… taka ze mnie mądrala, że sama się pogubiłam! Zerwało jedną bojkę, na którą płynęłam i zaczęli nas nawracać kajakami na właściwy kierunek tj. na skałę, która okazała się być większym kamieniem wystającym z wody, którego wcześniej całkiem nie widziałam. Przy tym nawrocie, gdzie jedni płynęli na odpływającą bojkę, inni na kamień / skałę, inni już wracali, ale pod słońce, więc też trochę błądzili, jeszcze inni omijali kamień z prawej strony – oj, tam to było dość zabawnie! Jak jakaś gra w berka, rozpierzchnęliśmy się na wszystkie strony i każdy uciekał w innym kierunku, byleby się z kimś nie zderzyć i nie dać się złapać.
Pośmiałam się w duchu z tej całej sytuacji, takie rzeczy chyba tylko na Tatramanie, po czym skupiając się już na sobie, starałam się płynąć dynamicznie i aktywnie. Nie było nikogo, do kogo mogłabym dospawać, pozostawał kierunek „na wieżę” i tryb „oby już bez przygód do T1”.

Fot. Wojciech Noga

2100 m przepłynęłam w 39 i pół minuty, w tempie 1:54/100. Cóż. Wróciła stara Bo, nie tęskniliśmy.

Podjazdowo

Były dwa, no dobra trzy, cele główne etapu kolarskiego: niezgubienie się na trasie, bezpieczne dojechanie do T2 oraz mocna jazda na podjazdach. I wszystkie udało się zrealizować, choć punkt nr 3 mały niedosyt pozostawił.

Trasę gruntownie przestudiowałam sobie wcześniej z ludzikiem w Google Maps, oczywiście wgrałam też tracka do Garmina Edża i zegarka oraz zapamiętałam newralgiczne miejsca, gdzie coś może pójść nie tak. No ale wiadomo, otwarty ruch, brak oznaczeń (w niektórych miejscach byli wolontariusze, ale w niektórych nie), gorączka zawodów, niewielka liczba zawodników + moje gapiostwo – tu wszystko może się wydarzyć! Na szczęście, uwaga spojler, nie zgubiłam się! Garmina w zasadzie cały czas, za wyjątkiem podjazdów, miałam ustawionego w trybie mapki, co pozwalało mieć kontrolę i nadzieję, że nie będzie fuckupa.

No i jadę. Ja – Bożenka, w tym całym triathlonowym rynsztunku. Uzbrojona, jakby to były przynajmniej igrzyska olimpijskie i walka o złoto. Czasówka, wysokie stożki, strój aero, nogawki na łydkach, kask z dzióbkiem, normalnie tylko opaski z diamentami brakowało i nadrukowanego na lędźwiach nazwiska. Czułam się z tym wszystkim dość dziwnie – biorąc pod uwagę profil trasy i rangę zawodów, nie był to ekwipunek specjalnie popularny wśród zawodników. O ile na zwykłych zawodach IM wtapiam się w tłum i „nie widzę żadnej różnicy”, tak tutaj byłam trochę tą armatą celującą w muchy. Racjonalizowałam sobie jednak, że to element przygotowań pod Niceę, poza tym… z zewnątrz i tak w sumie nikt nie wie, kto jest w środku tego triathlonowego przebrania i kto tam zerka zza lustrzanej szybki kasku HJC. Hehe. Więc czym się tu przejmować.

Fot. Iwo Borczuch

To może jeszcze jedna dygresja, tym razem o sławnym stroju Fusion. Jak go kupiłam i przymierzyłam, byłam lekko skonsternowana i nie do końca przekonana o słuszności tej decyzji. Tyle kasy, a tu taki niewielki fragment materiału, na dodatek obciskający człowieka dość konkretnie i te nogawki takie dłuższe, i rękawki się marszczą w pachach, a wkładka grubości wacika kosmetycznego, do tego kieszonki w środku nie na zewnątrz. Za dwa, kuźwa, kafle. Normalnie, interes życia. No ale z każdym kolejnym startem, ten strój totalnie mnie urzeka i teraz po prostu go uwielbiam! Fakt, że z tymi dłuższymi nogawkami wygląda człowiek trochę jak serdelek, ale to chyba jego jedyna „wada”. Czy daje jakieś korzyści aero? Szczerze wątpię, aby na moim poziomie sportowym miało to jakiekolwiek znaczenie i na pewno nie nazwałabym go tutaj game changerem. Choć pomarzyć, że daje kilka watów w gratisie zawsze można. Najważniejsze, że tego stroju po prostu się na sobie nie czuje! Tak bardzo jest wygodny, elastyczny i dopasowujący się do ciała. Do tego stopnia jest niewyczuwalny, że wyjeżdżając na tę trasę kolarską Tatramana to ja musiałam popatrzeć na siebie, by stwierdzić, że mam strój i że jestem ubrana! BTW, ciekawy eksperyment, polecam sobie zrobić. Jedziesz na rowerze i wyobrażasz sobie, że jesteś na golasa. No śmieszne to uczucie – tak się właśnie zabawiałam na początku etapu kolarskiego wyobrażając sobie to i owo. Nie drążmy. A w kontekście kieszonek, to ponieważ musieliśmy mieć na trasie ze sobą telefon, umieściłam go właśnie w tej wewnętrznej kieszonce na brzuchu i też bardzo spoko! Nic nie uwierało, nie przeszkadzało i nie kazało o sobie myśleć. Tak więc jestem mega fanką stroju Fusion i nikt mi za to polecenie nie płaci.

Fot. Sławomir Świgut

No ale wróćmy do sportowych rzeczy. Nikt tu przecież nie kliknął, by czytać o moich triathlonowych stylizacjach i modowych rozkminkach. Oj, piękna to jest trasa kolarska!

Pierwsza część wiedzie przez ciche i dość puste słowackie wsie i lasy – w miarę dobry asfalt, zero aut, sporo zakrętasów i kilka konkretnych górek (z czego jedna o długości 13 km). Jest co robić, co podziwiać i komu złorzeczyć, wypominając fenomenalny pomysł wystartowania w tym jebanym Tatramanie.

A potem po 30 km wyjeżdża się już na drogę główną, która ostatecznie, o ile człowiek nie skręci tam, gdzie nie powinien, prowadzi nas do T2. Tutaj z kolei ruch jest już większy, na szczęście spore pobocze na znacznym odcinku trasy zwiększa poczucie bezpieczeństwa. Przejeżdża się przez kilka kurortów (dużo ludzi dookoła), zalicza kolejne konkretne podjazdy, a z racji (na szczęście kończonych już) remontów, są też niestety światła regulujące ruch wahadłowy, na których trzeba się zatrzymać. Ja się zatrzymałam raz na kilkanaście sekund, na pozostałych światłach już nie stawałam tylko jechałam ostrożnie boczkiem i zamkniętym pasem ruchu. Uprasza się nie donosić słowackiej policji oraz nie brać przykładu. W jednej miejscowości był jeszcze całkowicie zdarty asfalt czekający na położenie nowej warstwy. W przyszłym roku po tej stronie Tatr będzie totalny aksamit!

Fot. Wojciech Noga

Ponieważ trasa kolarska wiedzie z punktu A do B, a nie po pętli, suma zjazdów i podjazdów nie wyrównuje się. Tych drugich jest zdecydowanie więcej, co sprawia, że na 90 km mamy ponad 1600 m przewyższenia!

Ale kilka zjazdów też było. Proste, długie, nietechniczne – można było na nich ciąć niemalże z prędkością światła. Czego niestety nie robiłam, patrz pkt nr 2. Niby nie było wielkiego ruchu, ale wiadomo, że wystarczy chwila nieuwagi lub jeden idiota za kółkiem i taka zabawa skończyć się może niefajnie, absolutnie nie ryzykowałam. Odbijałam sobie na podjazdach (cel nr 3 checked), teraz na krótszej korbie i przy okrągłym blacie podjeżdżam całkiem inaczej niż dawniej. Przepychanie po prostu nie kalkuluje się – jadę tak wolniej, generuję mniejszą moc, bardziej się męczę. Teraz zrzucam i przerzucam jak szalona, nieustannie jaram się tym, jak płynnie i milusio działa mój SRAM w BOlesławie.

Fot. Wojciech Noga

Całość przejechałam w 3:17 co, jeśli wierzyć Stravie, jest dość dobrym (drugim) wynikiem wśród dziewczyn na tej trasie. Czy na szosie byłoby lepiej i szybciej? Trudno powiedzieć, BOlesław jest mega wygodnym rowerem i świetnie radzi sobie w takich warunkach, ponadto i tak jest sporo wypłaszczeń, gdzie pozycja TT dużo daje. Następnym razem też pewnie wezmę czasówkę.

Biegowo i niebiegowo

Zjeżdżam do T2, szczęśliwa – jak zwykle po etapie kolarskim – że koniec, zwłaszcza, że chwilę wcześniej jakiś suw wyprzedził mnie dosłownie na gazetę. Wolontariusze odbierają rower (rowery były przez organizatora przewożone ze strefy zmian do biura zawodów w Niedzicy) i podają worek ze szpargałami na bieg. Czego tam nie było! Regulamin dokładnie określał obowiązkowe wyposażenie (folia NRC, bandaż elastyczny i opatrunek, gwizdek, kurtka, rękawiczki, buff lub czapka, składany kubeczek + zapas wody minimum 1 litr oraz żarełko), które zmieściłam w kamizelce biegowej z dwoma softflaskami.

Słońce grzało już niemiłosiernie! Człowiek chętnie by się położył na rozłożonych w T2 wielkich gąbkach (służyły do ochrony rowerów w transporcie) i już nie wstawał. No ale była jeszcze robota do zrobienia. O tyle ciekawa, że nie wiedziałam, która jestem. Nikt nic nie mówił – takie to są właśnie zawody, miejsca naprawdę są tutaj drugorzędną sprawą – a jakoś tak głupio było mi się samej dopytywać. I bardzo dobrze, że nie wiedziałam: nie było żadnych rozkmin i myśli o odpuszczeniu. Trzeba było cały czas gnać.

To zdjęcie jest z poprzedniego roku, ale przyznacie, że urokliwe. Fot. Barbara Habieda

Bieg przez większość dystansu odbywał się dolinką, choć ja nazwałabym ją bardziej górinką, bo w zasadzie cały czas było pod górę. Biegło się po mocno zdewastowanym asfalcie, w otoczeniu monumentalnych zboczy gór, wzdłuż (miejscami wysuszonego) strumyka, w pełnym słońcu. Coś jak Energy Lab, tylko pod górę, bez ludzi i w otoczeniu absolutnie zachwycającej tatrzańskiej scenerii. A od ok. 17 km skręcaliśmy (wreszcie!) na szlak i stąd – eureka – znowu pod górę, tylko już bardziej na czworaka, bo po górskich ścieżkach i kamieniach.

Ciężko się biegło w tej dolince. Może gdyby człowiek wcześniej wiedział, że to popularne wśród lokalsów miejsce do podglądania niedźwiadków, biegłby szybciej, ale tak to niespecjalnie miałam siły, by jakoś naginać i bić się tutaj o rekordy. Acz starałam się nie odpuszczać i nawet grałam z sobą w grę, że patrzę na zegarek. Kto czytał relację z połówki w Hradec Kralove, ten wie, że średnio u mnie z ochotą sprawdzania na bieżąco jak wolno biegnę, więc tutaj wchodziłam w tę mentalną strefę dyskomfortu i jednak patrzyłam. No wolno. Ale celem było nieprzechodzenie w marsz, nawet jak już nachylenie było coraz większe. Gdzieś od ok. 7 km wiedziałam, że jestem pierwsza, ale nie była to żadna wymówka, by cokolwiek odpuszczać.

Fot. Barbara Habieda

Błogosławiłam w duchu organizatora za zalecenie, by mieć z sobą minimum 1 litr wody (co w momencie pakowania szpeju wydawało mi się ups sporą przesadą). Bo piłam dużo i cały czas było mi mało. Dwa punkty odżywcze usytuowane były na 10 i 17 km trasy, i przyznam, że tak ledwo ledwo wystarczyły mi te moje zapasy. A na podejściu na Kasprowy to już schładzałam się w strumyku.

Mimo sporego zmęczenia i niesłuchających się, sztywnych i ciężkich nóg oraz pomagania sobie rękami w kilku stromych miejscach, to chyba właśnie ostatnie 3 km w drodze na Kasprowy były „najprzyjemniejsze” i najbardziej epickie z tej całej wycieczki. Po pierwsze, wreszcie nie trzeba było biec jak w tej cholernej górince oraz z każdym metrem do góry robiło się trochę chłodniej, po drugie była przestrzeń (w głowie, dookoła, nad sobą), a po trzecie coraz bliżej meta!

Choć z tym ostatnim punktem to jednak polemizowałabym… Niewiarygodne, jak pokonywane metry wolno się zliczają na takiej stromiźnie. Na zwykłych zawodach na 19 kilometrze to człowiek już wita się z gąską na mecie, tutaj, kurza twarz, przynajmniej jeszcze pół godziny dymania! I ten szczyt niby już widoczny i bliski, ale jednak tak bardzo odległy i nieosiągalny!

Na tym ostatnim fragmencie trasy to trochę już – przyznaję – odpuściłam. Raz, że zmęczenie i te sztywne parówki. Dwa, że było tak pięknie! Aż nieprzyzwoicie byłoby tutaj lampić się tylko pod nogi, bez podziwiania widoków, świadomego obcowania z tą przestrzenią oraz filozoficznych rozkmin na temat swojej małości w obliczu wielkiej przyrody. Zajebiście, że mogę tu być! I że to moje trenowanie przenosi mnie w takie miejsca i dostarcza takich przeżyć.

Na mecie troszkę mnie przytkało i ciężko było złapać oddech. Ale po kilku minutach doszłam już do siebie i mogłam prawdziwie celebrować chwilę. Radość, duma, satysfakcja! Pot, zmęczenie, beton w udach. Medal, widoczki, gratulacje, ludzie. Smrodek. Takiego kombo dostarczyć może tylko sport – uwielbiam być na tym haju i przenosić się do tego naszego, nieco innego niż na co dzień, wymiaru ludzkiej egzystencji.

Zawody ukończyłam z czasem 6:46 i jest to wynik raczej nieprzynoszący wstydu. Byłam 7 open i pierwsza wśród kobiet, dostałam piękną statuetkę z wilkiem wyjącym do księżyca. Co, jak wyczytałam, jest symbolem samotności, niezależności i świadomego odseparowania się od reszty świata. Hmm.

Fot. Wojciech Noga

Tatraman to zawody, które po prostu są magiczne. Kameralne – maksymalna liczba zawodników to 100 osób, ale rzadko osiągany jest ten limit. Rodzinna atmosfera nie oznacza kiepskiej organizacji. Wręcz przeciwnie, człowiek czuje się zaopiekowany na każdym kroku. Zapewnione transporty dla zawodników i ich bliskich oraz dla rowerów, bilet na kolejkę zjazdową z Kasprowego, pasta party dzień przed zawodami (ktoś jeszcze pamięta ten koncept?), posiłek za linią mety i znowu jeszcze raz na imprezie podsumowującej wieczorem. Wszystko przepyszne, również w wersji wege.

Trasa, jak pisałam, niesamowita i bardzo wymagająca, acz należy pamiętać, że zawody odbywają się w ruchu otwartym. Do tego dopieszczone medale i statuetki, nagrody, piwo z zaprzyjaźnionego browaru. Zarówno fani ścigania się i fajnych cyferek na Stravie, jak również zwolennicy bardziej przygodowego i luźnego uprawniania sportu znajdą tu coś dla siebie. Ostatni weekend sierpnia. Przekonałam?

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.