Ahoj Hradec Králové IM 70.3 – relacja

Duże oczekiwania miałam wobec tego startu. Za duże. Ostatnie tygodnie naprawdę uczciwie trenowałam i tak bardzo chciałam, aby choć w części oddało to na zawodach! Chyba nie skłamię, jeśli powiem, że za mną jeden z ciekawszych i chyba najbardziej wymagających okresów treningowych, jakie udało mi się przeżyć w dotychczasowej przygodzie triathlonowej. Dowożenie zadań na limicie, palące uda, smarki i opluta twarz, kończenie zakładki w krzakach, duma, że zrobiłam coś, co pierwotnie wydawało się nieosiągalne, łzy w okularkach pływackich z wkurwu i bezsilności – wszędzie tam byłam! Więc naprawdę marzyło mi się, aby te wszystkie „cierpienia” przyniosły jakiś efekt i pozwoliły mi pokazać najlepszą wersję siebie.

Na dodatek, po cichu, wymyśliłam sobie tego slota do Marbelli, co oznaczało, że trzeba po prostu wygrać swoją AG bez żadnych rozkmin i kalkulacji. No i jeszcze nowy rower, wobec którego chciałam powiedzieć „sprawdzam” i równocześnie dowiedzieć się, czy ja to jeszcze na rowerze potrafię cokolwiek, czy już jednak nie za bardzo i z czym do ludzi. Bo przecież hehe „świat przyspieszył”. I wszystko to sprawiło, że emocjonalnie siadłam. Wykańczało mnie czekanie, denerwowało myślenie i wizualizowanie, osłabiało analizowanie. Jasne, że powtarzałam sobie, że bez sensu tak się przejmować. Oczywiście wiedziałam, że to tylko pasja, a stresować to się powinien lekarz podczas operacji na otwartym sercu. Tak dojrzałej i doświadczonej zawodniczce nie trzeba przecież tego dwa razy powtarzać! Ale, kuźwa, jednak trzeba. Nawet sto razy. Czekając na zawody i obserwując wszystkich dookoła marzył mi się powrót do pierwszych startów, gdzie nie było żadnych oczekiwań i presji. Presji, którą przecież nałożyłam na siebie tylko ja sama jedna! Z totalnie absurdalnych i chyba niezrozumiałych względów.

No ale już przegadałam to z sobą, Miłoszem (bidulek) i z trenerem Jackiem. Mam nadzieję, że w przyszłości nie będzie takich scen. Tylko niewielka dawka stresu motywacyjnego plus ekscytacja oraz radość, że po prostu mogę to robić i że fajnie tu być. Zrozumiano, Bo?

No ale wróćmy do mojego startu w Ironman 70.3 w Hradec Kralove w Czechach. Zawody pod szyldem M z kropką (była połówka i 5150) organizowane były tutaj po raz pierwszy i było to totalnie widać w zaangażowaniu i staranności, z których biła pasja oraz chęć zrobienia czegoś najlepiej jak tylko się da. Naprawdę szacun za to. Mam nadzieję, że zawody się utrzymają i będą się rozwijać (mam tutaj kilka drobnych sugestii).

Koupání v řece

Nie jest tajemnicą, że moja relacja z pływaniem to raczej miłość nieodwzajemniona. Znaczy się mi bardzo zależy, ja się staram, ja zabiegam i kombinuję. A ono (pływanie) w zależności od nastroju i focha. Raz obdarzy mnie swą łaską, a innym razem wręcz przeciwnie. Od prawie dwóch miesięcy indywidualnie pracuję z Jackiem, aby poprawić technikę i zbudować siłę, której – jak się okazało – totalnie mi w tym pływaniu brakuje. Cały ten obecny proces nazwałam sobie dekompozycją :) Rozwalamy co było i składamy na nowo, tylko lepiej i uważniej. Poprawiamy ułożenie w wodzie, oddech, chwyt i kadencję (na wyższą). Ćwiczę z gumami. Idzie opornie i trwa to bardzo długo. Cóż, dała bozia wzrost i urok osobisty XD – nie dała koordynacji, wyczucia ciała i pamięci ruchowej. Życie. Summa summarum pływam obecnie kiepsko i po prostu wolno. Ale tak serio wolno wolno – bywały treningi, że 100-tki ledwo w dwóch minutach zamykałam… Czy muszę dodawać jak bardzo bywa to frustrujące, jak dużo wymaga ode mnie uporu i wiary w siebie oraz zaufania do trenera? Chyba nie muszę.

I z takim oto właśnie pływaniem przystępowałam do startu w Hradec Kralove. Czyli oby tylko przeżyć i oby jak najmniej stracić. Oraz oczywiście walczyć i łatwo pianki nie oddać! Bozia na szczęście dorzuciła też ambicję i upór.

Pływanie na zawodach w Hradec Kralove zorganizowane było w centrum miasta, w rzece Łabie. Trzeba przyznać, że było to widowiskowe i ciekawe rozwiązanie, a temperatura wody 20-21 stopni wydawała się wręcz idealna. Płynęliśmy najpierw z prądem ok. 500 metrów, potem ponad kilometr pod prąd i końcówka znowu z prądem. Za radą Jacka rozegrałam to niczym olimpijczycy w Sekwanie. I tu sobie proszę, Szanowni Czytelnicy, zanotować tę ważną naukę, bo może się przydać na przyszłość, ja na przykład nie wiedziałam. Jak jest z prądem, to trzeba płynąć środkiem rzeki, a jak pod prąd, blisko brzegu. Ha? Wiedzieli? Tę drugą zasadę tak bardzo wzięłam sobie do serca, że aż sobie dłoń obdarłam o kamienisty brzeg, ale generalnie tak popłynęłam i chyba u mnie to wyszło. U mnie działa! XD A cała reszta już po bożenkowemu: skok z pomostu na bombę i potem (skuteczne) polowanie na szybkie bąbelki. Zapomniałam o technice i całej dekompozycji – to był szturm, to była wojna! Cytując klasyka, nakurwiałam się z tą wodą aż piana leciała i wypiłam tej Łaby chyba z pięć litrów.

Nie wiem, czy to właśnie brak oczekiwań, czy może dekompozycja przynosi już efekty, czy udało mi się złapać naprawdę dobre i szybkie nogi, czy jednak wola walki albo czary jakieś, ale zrobiłam pływanie życia i zamknęłam ten etap (1860 m wg Garmina) w 32:10. Nawet trener Jacek był zdziwiony tym wynikiem, a swoje to on przecież już w życiu przeżył i widział. No ale do tej pory nie trenował jeszcze zawodniczki Bo…


Ach, no szkoda, że obawiając się kiepskiego wyniku i negatywnego formatowania na dalszą część wyścigu nie spojrzałam na zegarek po wyjściu z wody. To byłby dopiero kop motywacyjny. A tak nieświadoma, ale zadowolona, że już koniec, pobiegłam sobie w skupieniu do T1.

Nahoru dolů

Trasa kolarska na papierze nie wygląda na arcytrudną. 450 m przewyższenia, jedna górka na ok. 30 km i kolejna gdzieś w okolicach 50 km, kształt litery T z trzema nawrotkami o 180 stopni – tak ją mniej więcej zapamiętałam z racebooka. Ale w rzeczywistości była ona jednak dość wymagająca! Te przewyższenia bowiem nie były na jednej czy dwóch hopach (jak np. w Nicei), ale zbierane na całej długości trasy. No serio mówię Wam – góra, dół, góra, dół, zawijas, zakręt i znowu góra, dół. Trzeba było skupiać się na trzymaniu pozycji, pilnowaniu w miarę równej mocy i dokręcaniu na zjazdach. Co też starałam się czynić, w myśl odpowiednio zinterpretowanej pod siebie zasady „every second counts”. Uwaga, tu i teraz – liczy się każdy obrót korby i każdy kilometr na trasie.

Wiało umiarkowanie, widoczki podobne do naszych (acz przyznam, że niespecjalnie je podziwiałam), palenie w udach na poziomie akceptowalnym, jedzenie pod kontrolą (w bidonie 6 żeli płynnych Dextro plus pastylki Dextro do ciumkania). Żadnych tfu tfu defektów i problemów z rowerem – wręcz przeciwnie. Normalnie znajdowałam czas, by świadomie cieszyć się tym, że mogę sobie tak jechać z BOlesławem i że ta maszyna tak fajnie mnie prowadzi i słucha. Uwielbiam BOlesława!

Było kilka nawijek dających możliwość obserwowania czołówki oraz zawodników za mną i nie powiem, że nie było to miłe widzieć, jak zacnie plasuję się raczej w pierwszej części stawki. Czy pociągi jeździły? Niespecjalnie i to kolejny przyjemny akcent tego etapu zawodów. Oczywiście, na podjazdach ludzie się zjeżdżali, były też momenty, gdy po drugiej stronie widziałam małe grupki, ale było to sporadyczne zjawisko. Trasa nie sprzyjała jeździe w grupie, a sędziowie też byli obecni i pilnowali całej piaskownicy. Asfalt na ok. 80% trasy bardzo dobry, pozostałe fragmenty to albo chropowata nawierzchnia w kilku miejscowościach, albo koleiny, kanały i dziury w okolicach miasta.

Trasę o długości 89 km przejechałam ze średnią 36 km/h i mocą 2,9W/kg w czasie 2:28. Noo, jest nad czym pracować. Ale też patrzę pozytywnie i uwzględniając trasę oraz inne amatorki (miałam 2-gi czas roweru AG overall) doceniam to, co do tej pory udało się zrobić.

Běžet se zlepšit

Od jakiegoś czasu zatykają mi się uszy po pływaniu. I czasem puszcza to zaraz, czasem po kilku godzinach, a czasem dopiero wieczorem. Na zawodach nie puściło. Przyznam, że na rowerze, zwłaszcza w zabudowanym kasku, jest do dość niekomfortowe – jestem w zasadzie całkiem odcięta od bodźców zewnętrznych, a ja jednak lubię mieć kontrolę i wiedzieć (słyszeć) co dzieje się dookoła. Zatkane uszy też niespecjalnie ułatwiły mi komunikację z Miłoszem, który coś tam do mnie krzyczał. Przy zejściu do T2 usłyszałam (chyba), że jestem druga i że tracę 7 minut. Okuźwa. Czyli jednak nie będzie slota, pomyślałam. „Zawsze jest jakaś Niemka” – hehe, to hasło pojawiło się chyba podczas mojego IM we Frankfurcie i towarzyszy mi od tego czasu na każdych zawodach międzynarodowych. No bo, kuźwa, zawsze znajdzie się przede mną jakaś szybka Niemka! Nawet w Hradec Kralove. Siedmiu minut nie nadgonię na bieganiu, bez szans.

No ale biec trzeba – z Jackiem ustaliliśmy, że bieg ma być bez odpuszczania i do samego końca. Pierwsze kilometry, wiadomo, na luzaka. Odczuciowo biegnę jak na rozbieganiu, a tempo zbliżone do życiówki na dychę. Uwielbiam ten stan! Prawdziwa królowa życia i triathlonu! Celowo hamuję się więc, zwalniam i daję sobie czas na to właściwe bieganie tj. od ok. 5 km, kiedy powinnam już realnie odczuwać tempo, zmęczenie i dystans.

No i – eureka – faktycznie zaczęłam odczuwać! Na tyle wyraźnie, że coraz więcej musiałam się starać, aby utrzymać najpierw okolice 4:40, potem 4:50, a potem cokolwiek, bo już nawet nie patrzyłam na zegarek. Normalnie jak dziecko, które zamknie oczy i myśli, że go nie ma. Tak ja „myślałam”, że jak nie popatrzę na zegarek i nie zobaczę niewłaściwych cyfr, to nie będę wolno biec. Rety, jakie to głupie. I ja nawet to sobie mówiłam w myślach. Bo! Ale to tak nie działa! Popatrz na zegarek, skonfrontuj się z rzeczywistością i naginaj, ile możesz. Po czym, na ten zegarek nie patrzyłam i dalej biegłam tak, na ile mi samopoczucie pozwalało. A potem im wolniej biegłam, tym bardziej bałam się sprawdzić tempo, więc nie patrzyłam. Więc biegłam pewnie jeszcze wolniej, bo bardziej nie patrzyłam. Takie Perpetuum BObile. Ale przynajmniej nie było wielkiego umierania i zajazdu.

Nawet słońce było łaskawe i chowało się za chmury, był lód na punktach, który pakowałam garściami za strój i do topu, była woda w mikrobuteleczkach, którą polewałam się jak w reklamie szamponu. A i tak nie potrafiłam się zebrać i przyspieszyć! A trasa nie ułatwiała sprawy. Były 4 kółka, a przyznam, że nawet na ostatnim nie potrafiłam odtworzyć i zwizualizować kształtu tej trasy w myślach. Zakręt, mostek, podbieg, zbieg, szutrowa ścieżka w parku, taśma, barierka, kostka brukowa, znowu mostek, zbieg i zakręt. Most obok ulicy, kładka nad jakimś przejściem, wahadło i połączenie z początkiem trasy, wzdłuż rzeki, sztywna ścianka do punktu odżywczego i znowu mostek. Ludzie, czego tam nie było! Jak to powiedział Adam, dodać jeszcze rów z wodą oraz drewnianą pionową ścianę i będzie ranmagedon. Co w sumie nawet się wydarzyło, bo jak ja już skończyłam zawody, zerwała się na pół godziny taka ulewa, że ludzie serio po kostki w wodzie biegali. Więc full opcja.


Tylko, niestety, ja nie w wersji premium. Zmobilizowałam się jedynie na ostatnich 3 km, nagle dotarło do główki, że w walce o slota liczyć się mogą nawet sekundy, więc muszę gnać. Ale ta końcówka nie za wiele zmieniła.

Szkoda mi tego etapu bardzo. Bo na treningach dobrze mi się biegało, przełamywałam kolejne granice, również te w głowie, i naprawdę miałam nadzieję, że to choć trochę zaowocuje. Nie wiem, może coś się pomyliło temu organizmu i oddało tam, gdzie nie powinno tj. na pływaniu? :) No ale pozostaje mi wierzyć, że ta robota jednak została zrobiona i nie zostanę z nią jak Himilsbach z angielskim. I że jeszcze zobaczę efekty. W sumie w takiej Nicei na przykład, na zbliżających się Mistrzostwach Świata IM to mogłabym zobaczyć. Nie miałabym nic przeciwko!

Półmaraton przebiegłam w 1:43, średnim tempem 4:55 i ostatecznie zameldowałam się na mecie z czasem 4:52. Długie strefy zmian (w T1 musieliśmy w gratisie pół kółka na bieżni z rowerem przebiec) nieco zaburzają obraz, ale składowe dyscypliny wyszły całkiem spoko. Zadowolona jestem z wyniku, w sumie to chyba moja życiówka na połówce (choć wszyscy wiemy, że takowe nie istnieją). Zajęłam pierwsze miejsce w kategorii (nie wiem co się stało z hihi ową Niemką, której w rzeczywistości jednak nie było), byłam szósta wśród wszystkich amatorek i kupiłam tego nieszczęsnego slota na przyszłoroczne Mistrzostwa Świata 70.3 w Marbelli. To była wielka radość.

Ten start dał mi ostatecznie sporo radochy. Jednak zdecydowanie więcej niż stresu (po co się było tak denerwować głuptasku). Pokazał nad czym należy pracować. Potwierdził też, że trzeba „wierzyć w proces” i warto robić ten triathlon trochę zgodnie ze sztuką, a trochę jednak po swojemu.

Czy fajna ta połówka, czy polecam, czy warto wystartować w Hradec Kralove? Jak człowiekowi wyjdzie start, to zawsze będzie patrzeć na zawody w bardziej przychylny sposób. Ale polecam. Czesi zrobili z tej imprezy naprawdę wielkie wydarzenie z odpowiednią oprawą, akcjami towarzyszącymi i rzeszą uśmiechniętych wolontariuszy. Nawet specjalne, dedykowane tej imprezie piwo (alko i zero) było w pakiecie, a medal finishera wielki jakby człowiek podwójnego ajrona kończył. Trasa może nie wybitnie epicka, ale jest w miarę łatwa, a jak człowiek ma nogę to będzie i szybka. Za wyjątkiem biegania, które trochę bym jednak wyprostowała i wygładziła. Oraz przesunęła punkty odżywcze, by były mniej więcej w połowie pętli, a nie tak blisko siebie, i postawiła kilka tojków. Z południa Polski dojazd jest dość łatwy, same Czechy stosunkowo niedrogie, acz baza turystyczna i noclegowa w Hradec Kralove dość uboga (po godzinie 20 już się trzeba nachodzić, by znaleźć coś do jedzenia). No i jeszcze piękne socrealistyczne klimaty w niektórych miejscach mają oraz trolejbusy.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.