IM 70.3 Nicea – hit i kit

Mieliśmy bazę 300 metrów od mety. I gdy tak starałam się w niedzielę w nocy zasnąć po zawodach i co dziesięć sekund przez okno słyszałam: „juarenajronmen” to pomyślałam, że bycie konferansjerem na takich dużych zawodach, gdzie blisko trzy tysiące razy powtórzyć trzeba tę formułkę, to chyba trudniejsze od zostania samym ajronem, prawda?

No ale ja ani konferansjerem, ani ajronem w Nicei nie byłam. Za to połóweczkę trzasnęłam i była to – przyznam – dość ciekawa i pełna różnorodnych przygód eskapada.

Fot. Ironman Nicea

Wybrałam ten start już dawno. Miłosz zapragnął zadebiutować w Nicei na pełnym (zrobił to!), a ja stwierdziłam, że przed wrześniowymi Mistrzostwami Świata będzie to fajny rekonesans trasy i dobra szansa sprawdzenia się na połówce.

Impreza ogromna! Łącznie startowało blisko 5 tysięcy osób! Wszyscy jednego dnia (połówka o 6.30, pełny godzinę później). Wielkie expo, mnóstwo wolontariuszy, równie wielu ochroniarzy i służb mundurowych sprawdzających nas prawie jak na lotnisku. Ciekawe czy szykują się już pod Paryż, czy u nich to jednak normalne, że takie poważne środki ostrożności są wszędzie tam, gdzie sporo ludzi.

Generalnie byłam pod wielkim wrażeniem organizacji tej imprezy – zwłaszcza że miałam niecodzienną okazję poznać te zawody zarówno z perspektywy zawodnika (1/2 IM) oraz kibica (IM – połowa niedzieli po moim starcie). O wszystkim pamiętali. Czujecie, że nawet przed pływaniem było stanowisko z zapasowymi czepkami i okularkami, dla tych którzy zapomnieli/zgubili? Albo, że – już podczas kibicowania – przejść przez trasę zawodów można było tylko w jedną stronę? W sensie tu było wejście, a za 100 metrów dalej wyjście i na nic zdało się proszenie wolontariuszy, by wpuścili człowieka pod prąd. Trzeba było dymać dalej. Pomijając fakt, że po raz pierwszy byłam na mecie IM w roli kibica. Kurwa, ależ to są emocje! Patrzeć na radość finisherów, ich wzruszenie, niedowierzanie, ból, szczęście i łzy – normalnie ciary. Wszystko podgrzewane przez kibiców, wspomnianych konferansjerów i samych zawodników. Cudowne chwile! Klaskałam, piszczałam i płakałam razem z nimi.

No ale wróćmy do mojej połówki. Nikt tu przecież nie przyszedł poczytać o liczbie barierek wzdłuż trasy IM.

Swim – fale i znikające bąbelki 

Pływanie, o dziwo, było w piankach. Kto śledzi moje ostatnie starty ten wie, że gdzie się nie pojawię, tam zabronią pianek, a tu taka miła niespodzianka. W sumie, mając piankę i będąc w tej słonej wodzie, to nawet za bardzo nie trzeba umieć pływać w tym nicejskim triathlonie. Wystarczy machać rękami i nogami i nie ma bata, by się człowiek nie przemieszczał w jakimś kierunku. No właśnie, w jakimś. Bo akurat w ten niedzielny poranek, sposób poruszania się zawodników był mocno zarządzany przez fale. Oj, były one konkretnych rozmiarów! I siłę też miały sporą! Widziałam, że nie wszyscy sobie z nimi dobrze radzili (co chwilę wystawały głowy ludzi przechodzących w żabkę), ale mi – z dumą muszę przyznać – niespecjalnie one przeszkadzały. Jestem już jednak opływana w bardzo różnych warunkach i takie fałdki nie robią większej różnicy. Za wyjątkiem tego, że trzymać jakiekolwiek bąbelki było w niedzielę bardzo trudno. Są bąbelki, nie ma bąbelków. Znaczy się są, ale np. 2 metry w prawo. Nawigacyjnie też sobie nieźle radziłam i ta niewielka nadwyżka metrażu (wyszło prawie 2000 m) wynikła właśnie z tego znoszenia na boki.

Było dynamicznie, było ze skupieniem na każdym pociągnięciu i z nogami jak trener Jacek przykazał, było naprawdę dobrze. Tak myślałam, że naprawdę całkiem spoko. Po czym przy wyjściu zerknęłam na garmina i widząc 35 minut z groszami, zmieniłam zdanie. Noszkurwamać. Bożenko. Czy ty kiedyś nauczysz się jednak pływać, czy jednak poprzestaniesz wyłącznie na lubieniu tej dyscypliny sportowej? Tak.

Fot. Jan Hetfleisch/Getty Images for IRONMAN

Jak się potem okazało, to wcale nie było takie złe pływanie. 2-ga po pływaniu w AG to ja jeszcze chyba nigdy w życiu nie byłam.

Bike – szczęście w nieszczęściu

Teraz szybko na rower, pianka w dół, kask na górę, buty na nogi (still) i jazda, jazda! Czy wybiegając z długiej jak paragon w Biedronce strefy ludzie coś zaczęli do mnie krzyczeć i machać, aż wreszcie ktoś wypowiedział to kluczowe słowo „le numero”? I czy musiałam biegiem wracać do worka w poszukiwaniu paska z numerkiem? Którego zapomniałam zabrać? Być może. Noszkurwamać już po raz drugi dzisiaj. No naprawdę, iście wymarzony początek sezonu.

Wyjeżdżamy wąskim, wydzielonym z jezdni pasem, który ma max 1,5 metra szerokości. Tak na rozstaw ramion. Ale i tak znajdą się kubusie, które od razu w pozycji aero cisną tam miliony watów wyprzedzając na trzeciego i jeszcze zakładając buty oraz przełączając ekrany w garminie. Serio? Zyskując dwa metry przewagi narażają na niebezpieczeństwo innych zawodników, a wystarczy pół minuty przeczekać i już można cisnąć swoje. Ach, ta dzisiejsza młodzież. Potem jeszcze kilka zawijasów, rond, krawężników, kanałów oraz załatanych w mniejszym lub większym stopniu dziur w asfalcie i wreszcie wyjeżdżamy tam, gdzie można zacząć realizować plan. No to realizuję. Jadę grzecznie, jak trener Jacek zalecił. Grzecznie, co nie znaczy lekko. Wciąż mam wrażenie, że oczekuje się ode mnie więcej niż potrafię i niż nawet siłą woli potrafiłabym zrobić. No ale jadę, najwyżej spuchnę, pomartwię się tym później. Jest pod górę, więc raczej wyprzedzam, ale żebym tak jednak wszystkich zostawiała z tyłu, to nie powiem. Jadą, kurczę naprawdę mocno ci moi współtowarzysze niedoli! Jest jedna dość sztywniutka ścianka, potem kolejna. Zdarzyło mi się w życiu podjeżdżać pod takie piony, ale przyznam, że na zawodach to jeszcze czegoś takiego nie widziałam. No rację mieli ci, co mówili, że jest sporo roboty na tej trasie.

Fot. Ironman Nicea

I nagle trzask. Okurwa, spadł mi łańcuch? Miał nie spadać przecież! Wypinam się, zsiadam, chcę jednym sprytnym ruchem coby się nie upaćkać za bardzo, założyć ten łańcuch na blat, ale coś mi tu nie gra. Za bardzo wisi. Czemu on tak wisi? Myśl Bo, myśl, myśl. Może z tego kółeczka spadł co czasem na trenażu robi, próbuję założyć, ale on nadal wisi. Myśl Bo nadal, myśl i nie panikuj. Więc już na spokojnie, jak każe stara triathlonowa szkoła, odwracam się plecami do trasy, aby widok mijających osób nie stresował mnie i nie wkurwiał, zabieram się do kminienia co tu się właśnie odjebało. To było zabawne, bo co ja tam mogłam sama, na zboczu tej góry, wymyślić i jeszcze naprawić. Próbuję ten łańcuch na różne sposoby naciągać na te blaty, zęby, przerzutki, kółeczka. Ujebane mam ręce po łokcie. Koło ściągniete, koło założone, a tu nadal kurwa nic. Łańcuch jak wisiał tak wisi i nie za bardzo wiem, co ja mogę tu zrobić. Ale mi się wtedy przykro zrobiło. Że nie sprawdzę się na tym rowerze? I półmaratonu nie pobiegnę? Że na bosaka lub w butach kolarskich mam teraz dymać z powrotem do Nicei? Albo 10 km iść do serwisu? A więc to tak wygląda DNF. Noszkurwajegomać.

Nagle patrzę, a co tutaj taka poszarpana blaszka robi? Złamana jakby? I nawet nie zastanawiając się zbytnio, odgięłam ją bardziej i wepchnęłam tam łańcuch z powrotem i naciągnęłam na kółeczko. Bo, geniuszu Ty mój, czyżbyś właśnie naprawiła defekt? No nie, w złą stronę wepchnęłam ten łańcuch. Normalne „Sąsiedzi”. Więc znów odgięłam, wyciągnęłam, przekręciłam łańcuch z drugiej strony, wepchnęłam na nowo i jeszcze butem dobiłam. Założyłam koło. Przekręciłam, łańcuch nie wypada! Przekręciłam raz jeszcze i kolejny raz. No nie wypada! Ustawiłam przełożenie na środku, jeszcze raz butem poprawiłam.

Bo, Ty geniuszku jednak! Naprawiłaś. No to są naprawdę jaja, pomyślałam, a będą jeszcze większe jak ja na tym dojadę. Normalnie HIT! Podprowadziłam rower kilkanaście metrów (była sztywna ścianka, zbyt ryzykowne, by testować mój patent na takim nachyleniu), wpięłam się, zaczęłam delikatnie kręcić. No kurwa działa. Jedzie. Nie spada. Zostało 75 km, musisz się Bo jakoś doturlać do tego T2.

Początkowo bardzo delikatnie, potem już odważniej, zresztą nie było wyjścia, gdyż nadszedł legendarny podjazd Col de Vence (10 km, 6,5% nachylenia) i trzeba było jechać. Bojąc się cokolwiek zmieniać przy tylnym przełożeniu, aby mój patent wytrzymał, jechałam wszystko na środkowej koronce, zmieniając tylko przód na duży-mały blat. Pod górę było twardo, za twardo, bardzo twardo. Nawet na mnie, dla której kadencja 60 jest całkiem spoko, to było kuźwa twarde. Po płaskim i w dół brakowało zębów, by móc cokolwiek pocisnąć. Nicto poćwiczę kadencję, racjonalizowałam starając się myśleć pozytywnie. No i mimo wszystko czerpać jakąś frajdę z tej jazdy. Ładnie było! Urokliwe dolinki, zielone zbocza, mosty, przestrzeń, góry, sapanie.

Oby do 30 km. Nawet nie zatrzymywałam się już przy tym serwisie na trasie, bo co oni mogliby mi tu teraz pomóc. Ha! To ode mnie można się uczyć! Oby do 40 km. Oby do 60 km skąd już tylko z górki – no przecież jakoś zjadę. No i niestety zjazdy, które widziały mi się jak pewne zbawienie, dobiły mnie tego dnia raz kolejny. Nie radziłam sobie. Taka prawda. Wszystko w górnym chwycie, bez dokręcania. Na dodatek czasem jakieś auto pojawiło się na trasie (nie powinno go tam być!), co utrudniało odważną i szybką jazdę. Ojezu, ależ mi było za siebie wstyd na tym fragmencie trasy. Skupiałam się na tym, na czym mogłam i na co miałam wpływ. Picie, jedzenie żeli z bidonu (miałam 6), trzymanie pozycji na płaskim. Pozytywne myślenie.

No i dojechałam. „Serwis” zajął mi ponad 10 minut, potem ta dziwna, daleka od założeń jazda (ale też ambitna na miarę dostępnych możliwości) i na dokładkę kiepskie zjazdy. Niby człowiek szczęśliwy, że już T2, ale też zawiedziony i trochę wkurwiony, że na takich zapieczonych nogach pobiec ma teraz półmaraton.

Run – nauczyć się bólu

Starając się odciąć od tego co było, postanowiłam mimo wszystko spróbować coś jeszcze z tego dla siebie urwać i realizować plan. A plan zakładał: „ambitnie, ale rozsądnie” (to od trenera) i „cisnąć na ryzyku” (to ode mnie). Czy muszę pisać, że i te plany poszły się wiadomoco? Pierwsze kilometry chciałam biec w okolicy 4:40. Ale patrzę, wychodzą okolice 4:30 – ja nie pobiegnę? Masz Bo swoje ryzyko, ciekawe, ile wytrzymasz. Tak do pierwszej nawrotki mniej więcej, czyli do ok. 5 km. Potem było pod wiatr, potem spore zwątpienie, potem uda tak ciężkie, jakbym co najmniej była na 30 km maratonu…

Falowało tempo, co było dokładnym odzwierciedleniem moich myśli i samopoczucia. Dajesz Bo, to przecież nic wielkiego. Ojejku, ale mi ciężko, najchętniej to bym przeszła w marsz. Patrz Bożenko, 4:40 jest nie do ugrania, ale może choć spróbuj w okolicach 4:50, co? No nie potrafię w tym tempie, w sumie 5:00 to też przecież wstydu nie ma. Bo, kurwa! 5:00 to jednak wstyd, ogarnij się, ręce, kadencja, woda. Jazda! Ojezu, tak wolno biegnę, a tak ciężko to idzie, i jeszcze nie potrafię się zawziąć. I takie zapętlone myśli non stop w głowie. Chyba limit pozytywnego myślenia wyczerpał mi się totalnie na rowerze…

Fot. Sébastien Botella

Dobrze, że nie odpuściłam i całkowicie nie poddałam się mazgajstwu. Źle, że nie potrafiłam „wejść” w ten dyskomfort na dłużej i po prostu – jak to mówią – „zaprzyjaźnić się z bólem”. Tak naprawdę, to zagięłam się dopiero na ostatnich 3 kilometrach. Na których już bez żadnych rozkmin i dyskusji z sobą starałam się po prostu biec najszybciej jak potrafię. „Walka do końca” – przynajmniej to trenerskie zalecenie udało się jako tako zrealizować. Półmaraton (bez 500 m) przebiegłam w tempie 4:53/km. Tak średnio jestem z tego zadowolona. A jak już zobaczyłam w wynikach, że mimo tych przygód na rowerze zabrakło mi do pudła ledwie minutę, to już całkiem spory niedosyt i wkurw. Ostateczny czas: 5:57.

IM 70.3 w Nicei to nie jest trasa na życiówki. Loteria z falami w wodzie, wymagająca trasa kolarska (91 km i 1200 m up), długie strefy zmian, a jak trafi się upalny i wietrzny dzień (oj, potrafi tam wiać, tak że człowieka stawia) to bieg również nie bierze jeńców. Ale to z pewnością trasa i ogólnie cała, dopracowana w każdym szczególe impreza, którą warto poznać i mieć w swoim portfolio. Z obserwacji – zdecydowana większość osób startuje tam na szosach nie czasówkach (na pełnym pewnie z 70%, na połówce jeszcze więcej) i przyznam się, że sama zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest to dobra opcja… Trasa piękna, organizacja premium, miasto urokliwe, logistyka bezproblemowa (lotnisko z tanimi liniami i bezpośredni tramwaj do centrum), a za rok będzie jubileuszowa 20. edycja zawodów. Przekonałam? :)

Ciekawe, czy we wrześniu na MŚ też będą mówić każdej „juarenajronmen”. Zapowiada się epickie i bardzo trudne ściganie. Warte Mistrzostw Świata.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.