Ktoś gdzieś powiedział, nie do końca wiem czy mądrze, że „dyscyplina oznacza wolność”. Przewrotne jest to stwierdzenie, prawda? Z jednej strony ścisłe trzymanie się jakiegoś planu i bycie w „reżimie” bardziej porównać można do więzienia, z drugiej jednak… Myślę właśnie, że chyba doświadczam trochę takiej wolności. Mam cel, mam plan, i mam mierzalne wskaźniki, za pomocą których sprawdzać mogę, gdzie jestem. Bez wielkich kalkulacji i rozkmin (mam od tego ludzi). Nic nie muszę. Ale robię.
Trochę niczym balonik na wietrze: jestem wolna i mogę sobie polatać, czasem w chmurach, a czasem nawet i ponad, ale dobrze, że ktoś tam na dole trzyma ten sznurek i nie puści mnie poza orbitę.
Standardowo już, mój plan na 2023 nie zakłada wielu startów. A dokładniej to zakłada dwa: Ironman Frankfurt w lipcu oraz Ironman w Vichy siedem tygodni później. Czyli nie idziemy w ilość, a w jakość – zawody te nie zaliczają się raczej do łatwych, a dość krótki odstęp pomiędzy nimi będzie dla mnie dodatkowych wyzwaniem.
Spytacie, a dlaczego tak? Czemu tylko 7 tygodni przerwy, skoro długo schodzi mi z regeneracją po IM, po co stawiać sobie dodatkowe utrudnienia, kiedy już ironmany same w sobie są sporym obciążeniem. A dlaczego nie? Długo szukałam terminu i miejsca tego drugiego startu IM (na Frankfurt zapisałam się jeszcze jesienią), i razem z trenerem Kubą (to była nasza wspólna decyzja), stwierdziliśmy, że to będzie ciekawy i ambitny eksperyment przygotować się do zawodów właśnie w takim układzie. Poza tym Vichy to góry (trasa kolarska 2400 m up!), piękne widoczki i Francja – no po prostu mega zajarałam się na ten start. Będzie czadowo. A Frankfurt to impreza, którą po prostu trzeba zaliczyć! Mistrzostwa Europy, dłuższy dystans kolarski z przewyższeniem 1600 m, ponoć niesamowita atmosfera na biegu – jak startować w nowej (tak tak) kategorii wiekowej, to tylko tam!
I tak już mi się zrobiło w głowie, że dla mnie triathlon równa się ironman. To jest mój dystans, mój cel, by poprawiać się właśnie na 226 km, to mój typ treningu oraz wyścigu. Nie ciągnie mnie do połówek i ćwiartek, nie dla mnie duathlony, nie jarają mnie różne mistrzostwa świata czy osiedla. IM to mój świat. Czy to się zmieni w przyszłości? Być może. Ale na pewno nie w 2023 r.
Tak naprawdę przygotowania do tego sezonu rozpoczęłam już w listopadzie, gdzie sama sobie coś tam jeździłam i biegałam. Jednak plan od trenera pojawił się w grudniu i w sumie od razu zaczęła się dość fajna i konkretna robota: 178 km biegu, 22 godziny na rowerze oraz 32 km w wodzie. Ale jeszcze ciekawiej działo się w styczniu i w lutym, poczytajcie.
STYCZEŃ
Co nie wybiegałam w zeszłym roku, to kuźwa nadrabiam teraz :) Oczywiście chuchając i dmuchając na jaknogę, wyrażając wdzięczność za zdrowie chyba przed każdym treningiem biegowym oraz starając się w miarę możliwości dbać o rege (w pompowanych nogawkach – napiszę o tym coś więcej). Niestety tempowo i odczuciowo szału nie ma, ale cierpliwie czekam, może coś pyknie.
Ojezu, jak mi się czasem ciężko fizycznie i mentalnie biega! Ile bitew w głowie stoczyłam, by wyjść, by nie zawrócić po 1 km do domu, by nie ściąć liczby powtórzeń, by nie nie powiedzieć „pierdolę nie biegnę”, wiem tylko ja. Pogoda nie ułatwia sprawy, zresztą – sami wiecie. Treningi w takiej pizgawicy powinny oddawać podwójnie! Ale nie odpuściłam chyba żadnego treningu. To właśnie hehe ta „wolność”. Zawsze przecież człowiek może odpuścić, feel free i te sprawy, ale jednak ostatecznie nigdy tego nie robi. W styczniu przebiegłam 221 km! Chyba rekord od dobrych kilku lat. To dwugodzinne longi, różne zabawy biegowe oraz (tak, w styczniu) pierwsze zakładki. Jedziemy z tym dalej.
Styczniowy rower upływał pod znakiem jeszcze krótkich, nieprzekraczających dwóch godzin, treningów na trenażu, a także kilku wypadów gravelem Ryszardem. Pokochałam ten rowerek od pierwszego wpięcia. Ryszardzie, przed nami fantastyczne przygody, będą sakwy, będzie eksploracja nowych szutrów i szlaków, będzie szuraczka po kraju i zagranicy – can’t wait! Na czasówce mam inną, nieco stiuningowaną przez Janisza pozycję. Niestety plan, by wymienić w Czesławie korbę na krótszą nie został zrealizowany, wiązałoby się to ze zmianą pomiaru mocy (power2max w pająku), co w perspektywie wymiany roweru w ciągu najbliższych 2 lat (oby szybciej) nie do końca mi się widzi i kalkuluje. Za to mam kask z dziubkiem – piekło zamarzło, bo od lat zarzekałam się, że nigdy aż za takiego triathlonistę przebierać to ja się nie będę! No ale tylko krowa. W styczniu na rowerze spędziłam 22 godziny.
Nowością w moim treningu pływackim jest dołączenie do sekcji pływackiej na mojej uczelni, co jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Te treningi nie są długie (45 min), robimy na nich dużo techniki i ćwiczeń oddechowych, a także sporo nóg, zaś samo zadanie główne wynosi max 600-800 m. Czyli totalnie nie pod IM :) Ale mimo wszystko staram się wyciągać z tego, ile się da, uczę się szybkości, pływania na wyższej kadencji, oddychania na trzy, nawrotów itd. W obecnych, zimowych przygotowaniach, z dodatkowymi treningami od Kuby, jakoś się to wszystko klei. Choć niestety, po raz kolejny sprawdza się u mnie zasada wyjątkowej „czułości” pływania: im więcej biegam, tym pływam gorzej. Już 10 lat na takim pływackim rollercoasterze, że też się jeszcze nie porzygałam od tego góra-dół!
LUTY
W lutym chyba nie było żadnego treningu biegowego, który robiłam na świeżości… Nie jest to miłe dla ciała, ale dla głowy to chyba jedna z lepszych koncepcji, jakie można wymyślić pod kątem IM. Co tydzień long, co tydzień jedna lub dwie zakładki (z mokro głowo) oraz trening z zadaniami poprzedzony porannym rowerem. Nie wiem czy to pesel, czy fakt, że rok temu albo nie biegałam, albo biegałam zachowawczo, ale w tym roku, wyraźnie czuję to bieganie w hehe kościach oraz dziwię się coraz bardziej, ile gruzu pomieścić mogą te moje parówki, i że jeszcze przy tym przebierają w tempie akceptowalnym i nieprzynoszącym wstydu.
Oczywiście mega się boję, w sumie to nawet tylko czekam, że zaraz to wszystko pierdolnie. Pierdolnie, jak myślicie? W lutym znowu rekordowy kilometraż – 214 kafli! Z czego pewnie dwie stówki na zmęczeniu, z odliczaniem do następnej latarni czy ławki, przeklinaniem na wiatr w twarz oraz wątpliwą chęcią do strzelania sobie uśmiechniętych, endorfinowych fotek. No normalnie kocham!
Na rowerze również zaczęła się bardziej konkretna robota, choć jak na razie, nie jest to wiodąca dyscyplina w moim cyklu treningowym. Co wknd trzygodzinna jazda (z czego potem jeszcze bieg) plus krótsze, 60- i 90-minutowe treningi z zadaniami, na których nie umieram jakoś specjalnie, ale książki też raczej nie poczytam… Innymi słowy – proces. Dobrze mi się jeździ w tej nowej pozycji, jest wygodnie (czy aby nie za bardzo?), słucham podcastów, jakoś na seriale nie mam teraz weny, albo algorytm rekomendacji się temu Netflixu coś popsuł, bo podpowiada mi albo „Dziewczynę i kosmonautę” albo „Pracujące mamy” albo „Samce alfa” XD Ktoś coś? W lutym na rowerze spędziłam 20 godzin z hakiem. Plus – bez względu na deszcze, gołoledzie i śniegi – zawsze #roweremdopracy.
Ciekawe, czy gdyby nie moja lubość do pływania, to czy nadal bym to robiła z taką zawziętością i konsekwencją? Bo normalny człowiek, już by się chyba dawno zniechęcił. Jednego dnia pływam setki (w nogach) po 1:30, by kilka dni potem ledwo zamknąć się w 1:50? Nie ogarniam. Tak samo jak trener z sekcji AZS nie kuma, że w takim samym tempie pływam 200-tki i 50-tki oraz że ja naprawdę fizycznie nie potrafię szybciej machać tymi ręcyma. Traktuję to moje pływanie jak grę. Czasem nawet dość zabawną. I bynajmniej nie zamierzam w niej przegrać. Zaliczam te partyjki, bywa, że coś oszukam lub podejrzę zza ramienia, innym razem dopisze mi szczęście lub niedyspozycja przeciwnika. Gram sobie w tę grę i jest całkiem fajnie. W lutym przepłynęłam prawie 40 km, w tym 10 km za jednym razem podczas niesamowitego Memoriału Gosi Kąckiej. A wiecie, że oprócz corocznego pływania 100×100 m możecie uczcić pamięć Gosi wpłatą na fundację AYOLA, którą założyli jej rodzice? Gorąco namawiam.
Sporo trenowałam, nie powiem. W styczniu ok. 65 godzin, w lutym ponad 60 i jestem z tego bardzo zadowolona, gdyż nie na każdy trening wychodziłam w podskokach… Nie muszę. A robię :)
Mam jednak też swoje „rzeczy wstydu”. To „mata wstydu”, „gumy wstydu” i „rolka wstydu”. No nie mogę się zabrać do regularnych ćwiczeń! Może jak to napiszę i się publicznie przyznam, to jakoś łatwiej pójdzie w marcu? Nie sądzę, ale zawsze warto spróbować.
I tak sobie fruwa ten balonik. Wolny, choć na sznurku. Miotany wiatrem, śniegiem i deszczem, ale też czasem wygrzewający się spokojnie na słoneczku. Jeśli tylko nie pęknie, i nie nadzieje się na nic ostrego – doleci tam, gdzie sobie zaplanował i wymarzył. Na wyciągnięcie sznurka wprawdzie – ale jednak dość wysoko i daleko :)