Tak naprawdę to powinnam tę relację rozpocząć od opisania wszystkich kłód, jakie los (choć tak naprawdę ja) rzucał mi pod nogi na tydzień, dzień i nawet na kilkadziesiąt minut przed startem. Mistrzostwo świata w nieogarnięciu, bezdyskusyjna perfekcja w rezonującym na wszystko dookoła stresie, totalna hegemonia w zawodach na roztrzepanie, zapominalstwo i brak umiejętności łączenia faktów. No wybitnie coś nie stykało w tej bożenkowej główce przed startem, a fakt, że do Cascais dotarliśmy dopiero w czwartek wieczorem, podczas gdy zawody odbywały się w sobotę rano, z pewnością nie ułatwiał sprawy. Słowem – nie można tego wszystkiego lepiej spuentować i podsumować, jak właśnie wydrukowanym imieniem na moim numerze startowym: Bo?ena.
Proszę Państwa! Oto Bo?ena. Bo?ena triathlonu, która właśnie chce zrobić kolejnego ironmana i która – jak można odnieść wrażenie – totalnie zapomniała, jak to się robi i generalnie nie do końca wie, po co i dlaczego się tutaj znajduje…
Słono i zimno
Rano organizator wrzucił info na fb o temperaturze wody. 16 stopni. Rześko – pomyślałam, ale jakoś niespecjalnie się tym przejęłam. Przecież płynę w piance, przecież słona woda, przecież to ciepła Portugalia oraz założę dwa czepki – do ogarnięcia! Nie w takich temperaturach się ze szwagrem pływało. Luzik. Czekałam na start, starając się skupić i skoncentrować oraz równocześnie chłonąć atmosferę zbliżającego się bum. A sceneria była przepiękna! Wschód słońca, błękitna tafla oceanu poprzetykana jachtami, marina na tle zabudowań urokliwego miasteczka oraz obronnych murów Cascais. Do tego motywujące okrzyki konferansjera, głośni kibice i porywająca muza. Cudownie tu być! Stanęłam w środku grupy deklarującej się na 1:05 (fantastka!), czekałam na swoją kolej i dumałam, co to dzisiaj będzie.
Niby wiedziałam, że woda jest zimna oraz cholernie słona, ale, kurwa, co ja się zdziwiłam, gdy do niej wbiegłam, wiem tylko ja. Ale hebel! I jeszcze jak język wykręca od tej soli! Na dodatek w jedną stronę płynęliśmy pod słońce – nie widziałam właściwie nic. I w sumie to nie tylko ja. Miałam wrażenie, że wszyscy poruszaliśmy się trochę po omacku, wpadając na siebie jak dzieci we mgle, rzucani falami i totalnie zdezorientowani, w którą stronę płynąć. W pewnym momencie to było nawet dość zabawne, gdy nagle ktoś przeciął mi drogę w poprzek, a potem znowu ja znalazłam się dobrych kilka (naście) metrów od głównego nurtu płynących.
Było zimno, było ślepo, było słono oraz faliście. Ale wszystko do ogarnięcia! Po kilkunastu minutach fajnie się rozgrzałam oraz złapałam reguły tej atlantyckiej gry, próbując łapać bąble i płynąć aktywnie, ambitnie i byleby we właściwym kierunku. To było fajne pływanie! Może i trochę dłużyło mi się do nawrotki, pojawiły drobne błędy nawigacyjne oraz zgubienia bąbelków, ale potem, gdy wreszcie zakręciliśmy i zmierzaliśmy do przepięknie oświetlonego porannymi promieniami słońca brzegu, było już naprawdę spoczko.
Tak mniej więcej – jak mówi Garmin – do 57 minuty spoczko. Bo kiedy już wydawało mi się, że mam ten brzeg, że dosłownie za chwilę trzeba będzie siku bo zaraz wyjście z wody, to wtedy… totalnie mnie zabetonowało. Najpierw poczułam, że lewa noga nie za bardzo się słucha, w sensie, że ciągnę ją sztywną za sobą, potem to samo z prawą. Następnie zaczęły się drgawki i trzęsawka, co było o tyle dziwne, że nigdy nie zdarzyło mi się to w wodzie, zawsze dopiero na brzegu, i w zasadzie nie bardzo wiedziałam, co powinnam w takiej sytuacji robić. Czy skupić się na aktywnym machaniu kończynami, by rozgrzać skostniałe ciało (dłonie też zaczęły mi cierpnąć), czy może na spokojnie głęboko oddychać i nie poddawać się panice (zazwyczaj to pomaga na telepawki), czy wołać o pomoc (no dobra, to już ściema – wcale tak nie myślałam), czy po prostu naqrwiać do przodu nie zważając na nikogo i na nic, byleby jak najszybciej znaleźć się na brzegu? I chyba niechcąco wybrało mi się to ostatnie rozwiązanie, acz niestety nie było to najszybsze dostanie się brzeg… Czujecie, że od 58 minuty tempo spadło mi do 2:15/100m? Bez komentarza.
Po wyjściu z wody czekał nas długi (w sumie to się zdziwiłam, znowu hehe, że aż tak długi) dobieg do T1. Starałam się maksymalnie rozgrzać podczas tego biegu oraz jakoś próbować ściągnąć piankę. Niestety moje zmarznięte dłonie były innego zdania, a powykrzywiana od soli oraz zaciskania zębów twarz, jeszcze bardziej potęgowała tryb zombie. Tylko plis nie róbcie mi zdjęć, myślałam i cały czas walczyłam z niesłuchającymi się kończynami. Przy workach w T1 było jeszcze ciekawej, bo telepawka rozszalała się na całego. Trudno to opisać, ale uwierzcie, że naprawdę niełatwo jest cokolwiek zrobić dłońmi, które same machają się w prawo i w lewo, a całe ciało wtóruje i nijak ma się do komend, które płyną do niego z mózgu.
Z pomocą kolegi, a może nawet dwóch (dziękuję), udało mi się jakoś ujarzmić piankę, poupychać jedzenie do kieszonek stroju, zapiąć buty i kask oraz ostatecznie wyruszyć w stronę roweru. Gdy po zawodach odbierałam sprzęt ze strefy i zobaczyłam jak powykręcane i pozawijane na wszystkie strony miałam rękawki i nogawki pianki, to tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to naprawdę musiała być niezła walka. Normalnie piankową makramę sobie uplotłam, takie cuda! Popłynęłam w 1:11, a cała strefa zajęła mi ponad 11 minut. Kurwa, 11 minut! I tym sposobem, z całego dystansu 226 km, strefa T1 okazała się być w sumie najtrudniejszym fragmentem zawodów… Czy ktoś wcześniej obstawiałby taki wynik?
Na szczęście etap kolarski zaczynał się od podjazdu, temperatura w słońcu była coraz wyższa, a poza tym, gdy tylko wpięłam się w pedały, wszystkie telepawki i drgawki w sekundę minęły. Bo?enkowe ciało to jednak fenomen, trzeba przyznać, prawda? Ale przynajmniej jest o czym pisać w relacji.
Wyboiście, epicko i stratnie
Ja to chciałam pojechać rower w trybie YOLO – dzida od początku, a co będzie potem, to pomartwię się później, ale mądry trener Kuba ostudził moje zamiary i wręcz nakazał trzymać ustaloną moc oraz nie przepalać podjazdów. No dobra, stwierdziłam, spróbuję (przynajmniej na pierwszym okrążeniu) jechać zgodnie z założeniami (170-180w, podjazdy nie więcej niż 220w) – najwyżej będzie na niego. A trasa była specyficzna, bo większość przewyższeń znajdowała się na początku każdej pętli, co oznaczało nic innego, jak kilka potężnych górek do wjechania już na otwarciu samych zawodów. No i kręciłam to wszystko zgodnie z trenerskimi założeniami. Ojtam, że czasem zdarzyło się 240 czy tam 280 watów, ale trzeba przyznać, że jednak mocno się pilnowałam i kontrolowałam. Co też – kolejne zdziwienie – dawało mi dużo spokoju ducha, a także, mimo wszystko, pozwalało wyprzedzać innych. No idea jak.
Nie była to łatwa oraz szybka trasa. Podjazdy to jedno, ale kiepski i chropowaty asfalt, sporo zawijasków, betonowych progów zwalniających oraz kanałów i wypukłego poprzecznego malowania drogi w połączeniu z wiatrem od wybrzeża, sprawiły, że bynajmniej nie był to etap na życiówkę. Chyba na żadnych innych zawodach IM nie widziałam tylu zgubionych bidonów oraz niestety… złapanych gum. Aż żal było patrzeć – ten asfalt naprawdę nie był przyjazny triathlonistom! Ale mi jechało się wyśmienicie: radość, koncentracja i pilnowanie watów oraz trzymanie pozycji, łypanie spode łba na widoczki oraz skrupulatne jedzenie. Oto recepta na komfortowe przejechanie 180 kafli na zawodach IM. Nie ma za co.
Lubię widoczki i zwiedzanie świata z perspektywy siodełka rowerowego, nawet w pozycji oreo. I w Portugalii faktycznie było ładnie, a kamieniste klify nad błękitnym oceanem to widok, który z pewnością zostanie mi w pamięci na długo. Jednak moje serce i duszę na tych zawodach skradło coś innego. Tor wyścigowy! IM Portugal to jedyne zawody IM, których trasa kolarska wiedzie przez prawdziwy tor wyścigowy. Robiliśmy go na pełnym dystansie dwa razy. Szeroki, odpowiednio wyprofilowany tor, zakręty, w których człowiek sam chce się składać, przestrzeń, z górki i pod górkę, gładkość nawierzchni! Sorunia trener, ale tutaj bynajmniej żadnych założeń, trzymać to ja się nie będę. Ależ tam była dzida! Totalny kosmos, serio, piszczałam tam sobie ze szczęścia pod nosem i sprawdzałam na co mnie i Czesława (rower staruszek) stać. Choć muszę przyznać, że nie wszyscy podzielali mój entuzjazm. Jeden człowiek rozpakował sobie tam batona i zaczął spokojnie jeść, inni panowie zjechali się i rozmawiali, następny zawodnik wyjął z tylnej kieszonki telefon (!) i robił zdjęcia. Ludzie! Co z wami? Tutaj się zapierdala i cieszy każdą muchą w zębach oraz kolejnym urwanym km/h! Zapieeerdaaala!
Co jeszcze wydarzyło się ciekawego na tym rowerze? Raz – ja naprawdę słuchałam trenera i nie chciałam przepalać podjazdów, więc zrzuciłam z blata – spadł mi, kurde, łańcuch. I prawie minuta w plecy psiajegomać. Ale to była pierwsza i ostatnia sytuacja, gdy się tak wygłupiłam, całą resztę jechałam już po swojemu i na twardo.
Poza tym, na 115 km, na którymś z progów zwalniających wypadł mi bidon Xlab Torpedo z kierownicy. Po krótkim namyśle (znacie ten mem z blondynką w otoczeniu różnych równań i wykresów – to hihi byłam ja!) postanowiłam nie zatrzymywać się, tylko jechać dalej, zwłaszcza że goniła mnie taka jedna, a miałam jeszcze tylny koszyk z butelką wody. Poza tym ten bidon i tak był już trochę zapleśniały, więc w sumie wreszcie czas na zmianę ;)
No i niewątpliwie trzeba napisać jeszcze o ostatnich, hopowatych 50 km etapu trasy kolarskiej. Pierwsza część – ależ ja tam szłam! Trzymałam się (oj, czasem naprawdę ledwo) w regulaminowym odstępie jednego człowieka, co dało mi tyle motywacji i siły, że sama nie sądziłam, że potrafię tak jeździć. Tak! Znowu się zdziwiłam XD Tutaj już żadne założenia trenerskie się nie liczyły, byleby cisnąć i gnać oraz nie stracić tego człowieka z oczu. Nie straciłam! To było zajebiście dobre kręcenie.
Oraz ostatnie 30 km… Zerwał się tam wówczas taki wiatr w twarz, że odechciewało nam się wszystkiego. Wcześniej myślałam i obliczałam (znowu ta blondynka z mema), że spokojnie urwę z tej końcówki jeszcze z 5 minut, ale rzeczywistość powiedziała mi „spierdalaj”. Ależ tam było ciężko. I jak ja się wkurwiłam, że ostatnie kilometry popsują mi całą kolarską frajdę z zawodów! Czasem, przyznaję, chowałam się choć na kilka chwil za innymi, ale głównie to sama naqrwiałam, ile fabryka dała. W sumie to dobrze, że tak oszczędnie pojechałam pierwszą część wyścigu, bo teraz mogłam idealnie wykorzystać wszystkie nagromadzone zapasy siły, mocy i motywacji. Chyba pierwszy raz na zawodach IM, mój wykres mocy na ostatnim fragmencie trasy kolarskiej, rósł a nie spadał. Szkoda jedynie, że nie przełożyło się to na czas, gdyż ledwo udawało się trzymać prędkość w okolicach 30 km/h. No cóż, taki to jest ten ironman. Czasem go kochasz i piszczysz ze szczęścia, innym razem przeklinasz i szczerze nienawidzisz…
Trasę o przewyższeniu 1650 m przejechałam na mocy NP 180w (2,95W/kg) ze średnią 31,5 km/h w czasie 5:41. To był 6-ty rower w kategorii. Bo! Zdecydowanie za wolno, jest nad czym pracować na przyszły rok.
Ból, który daje moc
No i przyszła kolej na największą zagadkę dzisiejszego wyścigu. Zagadkę o tyle wielką, że tak naprawdę zaczęłam konkretnie biegać jakieś dwa miesiące temu, i o tyle ciekawszą, że na jakieś 2 tygodnie przed zawodami popsuło mi się udo. Już nie chciałam o tym pisać i znowu głośno biadolić, że #jaknoga, ale niestety coś przeciążyłam i każdy z ostatnich treningów biegowych robiłam w dużym dyskomforcie. Miałam mocno pospinaną wewnętrzną część uda, która na szczęście rozluźniała się i puszczała po rozgrzaniu, ale na sucho była to bardzo, ale to bardzo nieprzyjemna przypadłość… Pocieszała mnie jedynie myśl, że na zawodach po rowerze będę już rozgrzana, więc nie powinno mnie to specjalnie boleć. I… w sumie nie pomyliłam się za bardzo w tych przypuszczeniach :) Ten konkretny ból w udzie czułam jedynie przez pierwszy kwadrans biegu, potem było flow, a potem bolało już wszystko i człowiek nawet nie pamiętał, że kiedykolwiek było jakieś #jakudo.
No ale wróćmy na trasę, choć może bardziej do wcześniejszych ustaleń z trenerem, który powiedział, że jest dobrze i że jestem przygotowana na ten bieg. W sensie, że nie robimy galołeja, tylko że rura biegiem od samego początku do końca. Ojaaaa! Ale czad! Nie powiem, że – który to już raz? – trochę się zdziwiłam, ale też mocno podbudowała mnie ta trenerska pewność i wiara w zawodniczkę. A to w połączeniu z zaprogramowaną już od wielu dni wcześniej gotowością na ból, zapowiadać mogło tylko jedno. Będzie się działo! Ostatecznie ustaliliśmy z trenerem tempo w okolicach 5:10-15, w niewielkich porywach w jedną lub drugą stronę, oraz ew. marsz w strefie odżywiania, jak już będzie ciężko.
No i pobiegłam. A ta trasa również nie sprzyjała biciu rekordów – 3 pętle, na każdej 2 długie, ponad kilometrowe podbiegi plus kilka mniejszych hopek oraz 15-metrowa prawie pionowa ścianka przy porcie (łącznie blisko 400m up).
Pierwsze kilometry szły mi bardzo opornie. Dokuczało bolące udo, mocno przytykało na pierwszym podbiegu, do tego nie widziałam moich kibiców na horyzoncie oraz wiedziałam, że goni mnie „ta jedna”, przed którą uciekałam na rowerze. No ale biegłam swoje, starając się (ledwo) trzymać tempo w okolicach 5:15 oraz licząc, że się rozbiegam i zaraz wszystko zaskoczy tak, jak powinno.
I, kurwa, zaskoczyło! Po ok. 5 km złapałam fajne flow i aktywnie wykorzystywałam zbiegi, by nadrabiać to, co traciłam pod górkę. Ależ ja tam wyciągałam te moje kulasy! Hmmm… jeśli biegi górskie wygrywa się na zbiegach, to może podobnie dzieje się również na ajronie? Niestety na nawijkach widziałam, że „ta jedna” zbliża się szybciej niż powinna i ostatecznie, akceptując fakt, że zaraz klepnie mnie w tyłek i minie niczym furmankę, po prostu skupiałam się na robieniu swojego. W sumie to nie było innego wyjścia… Na płaskim tempo w okolicach 5:10, na zbiegach szybciej, ile tylko się da, a podbiegi z aktywną pracą rąk oraz krótszym krokiem. Ustaliłam z sobą kamienie milowe tego maratonu: 7, 15, 21 i 30 km biegu oraz odliczałam kroki, metry, kilometry i mile, które mnie do nich zbliżały. Co 7 km żel Dextro, a na każdym punkcie łyk izo lub coli czy redbulla oraz dwa kubki wody na siebie. Wszystko w locie, ja nie mam czasu na jakieś postoje przy punktach odżywczych!
Gdy teraz wspominam swój bieg, to działo się to wszystko trochę jak w transie. Zawziętość, upór i zero myśli o odpuszczeniu, zwolnieniu czy przejściu w marsz. Było ciężko, ale ten ból jakby ładował mi baterie, a ja serio czerpałam z niego siłę! To było niesamowite, wręcz nawet mistyczne.
Jakież było moje – chyba już setne tego dnia – zdziwienie, gdy nagle „ta jedna” przestała się do mnie zbliżać, a nawet wręcz przeciwnie, dystans między nami zwiększał się (a była już nawet jakieś 100-200 metrów za mną). Ale mi to dało kopa! Do tego wreszcie zobaczyłam moich na trasie – kolejne doładowanie energii i mocy. Dajesz Bo! Niestety Miłosz nie powiedział mi która jestem, ani czy gonię, ani czy uciekam, co oznaczać mogło tylko jedno: albo jest zajebiście dobrze, albo jest zajebiście źle. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mogło to również oznaczać, że sorunia Bo, ale nie mamy zielonego pojęcia, która jesteś, gdyż nie ma cię na trackerze. Ale ostatecznie przyjęłam w głowie fakt, że gonię i że pewnie teraz dzieją się te sekundy, które potem zadecydują o ostatecznym wyniku, więc nie ma co odpuszczać. To jest Sparta! Biegnij Bo!
Oprócz zawziętości i zaprogramowania na ból oraz widoku Miłosza na trasie, moją supermocą standardowo byli również kibice. Nie było wprawdzie zorganizowanych przez organizatora punktów z głośną muzyką i hałasem, ale lokalsi oraz bliscy startujących zawodników naprawdę dawali radę! I żadna wyciągnięta do zbicia piątki rączka nie pozostała bez mojej odpowiedzi, a oklask nie odwdzięczony szerokim zacieszem! Och! Uwielbiam tę współpracę barterową na zawodach! I jeszcze jedno odkrycie, którego dokonałam na trasie IM. A w zasadzie to dźwięk – symbol. Odgłos karbonowych płytek w butach biegowych rywali. Teraz obok dźwięku elektryki w rowerze, a także szumu toczącego się dysku, odgłos skrzypiącego karbonu w butach, to znaki rozpoznawcze, że oto uwaga, zbliża się triathlonista. Hehe.
Czy pojawiła się ściana? W sumie to cały czas, podczas biegu przebijałam się przez jakąś ścianę, ale taki fizyczny, namacalny i utrudniający przemieszczanie się do przodu beton, pojawił się dopiero po ostatnim podbiegu, tj. na ok. 39 km. Ale nawet wtedy nie odpuściłam. Oby do mostka, oby do portu i zapachu smażonej ryby (fuj), jeszcze tylko ta pionowa ścianka przy brzegu i będzie zakręt do mety. Zrobisz to Bo! Wystarczy już tylko szurać. Po raz siódmy zostaniesz ironwomanem i chyba uda się poniżej 11 godzin.
Doszurałam, udało się, zostałam!
Maraton pokonałam w czasie 3:42 oraz w tempie 5:18, co dało 4-ty czas biegu w kategorii i ostatecznie, z wynikiem 10:54, uplasowało mnie na 4-tym miejscu w AG. Rok temu z takim rezultatem wygrałabym (trzeba się hehe jakoś pocieszać oraz szukać pozytywów), w 2022 zabrakło mi do podium 2 minut… Może gdyby nie ta nieszczęsna strefa T1, może gdyby nie spadnięty łańcuch, może gdybym podczas biegu wiedziała, że trzeba mocniej cisnąć i gnać… To może wówczas ta relacja wyglądałaby zupełnie inaczej? :) Choć pewnie nie, w końcu Bo?ena triathlonu.
Ale i tak jest chyba całkiem fajnie, nie? Wróciłam. Biegam. Robię na sportowo, nie instagramowo, siódmego IM w życiu. Mam konkretne cele na przyszły rok (m. in. oswoić z zimnem w wodzie i wdrożyć trening siłowy pod kątem roweru) i w dalszym ciągu chcę być szybsza, lepsza i sprytniejsza na pełnym dystansie oraz mieć z tego fan. Tak btw, to już wszystko w nowej AG… Ależ nam ta Bo?enka szybko rośnie!
Zajebiście, że CIĄG DALSZY NASTĄPI, prawda?
—
I standardowy raport jedzeniowy: przed pływaniem: 2 tabletki stoperanu oraz 1 żel płynny Dextro, na rowerze: rozpuszczone w bidonie 10 żeli Huma jedzone co 20 minut, plus 3 batony pełnoziarniste z Biedronki (te za 2,99 zł) oraz pszenna bułka z żółtym serem, a także Gatorade i woda z punktów; na bieganiu: 4 żele płynne Dextro plus Gatorade, Cola i Red Bull z punktów. Zero problemów żołądkowych (sporo jedzenia na treningach: batonów, bułek i bananów). Smacznego!