Raz do roku dzieje się w moim sportowym i, chcąc nie chcąc, również w pozasportowym życiu, wielkie triathlonowe święto. IRONMAN. Oczywiście cieszą mnie i motywują inne starty, fajne są ćwiartki i połówki, gdzie człowiek idzie „w trupa”, spędza czas ze wspaniałymi ludźmi, potyka się, upada, wstaje i wskakuje na pudło lub dwa. Ale to jednak ironman jest tym, co mnie w triathlonie pociąga najbardziej, w czym chcę być coraz lepsza i co sprawia, że nadal mnie to wszystko tak kręci i ekscytuje.
Najpierw tym celem ze znaczkiem emzkropką miała być więc Barcelona, na którą, rozpieszczona świetnym wynikiem z płaskiej Cervii, zapisałam się, wierząc że można z tego coś jeszcze urwać i – jak buk da – zbliżyć się nawet do 9 z przodu i może jeszcze slota na przyszły rok załapać. Ale potem im więcej zaczęłam jeździć po górkach, im chętniej zerkałam w kierunku xtri, tak jakoś chęć do naparzania się po płaskim, w dodatku w mało uczciwych warunkach (wszak BCN mekką drafterów) zaczęła słabnąć, a wizja urywania minut, walki o życiówkę na pełnym dystansie i zabijania się o slota, schodziła na plan dalszy. Serio.
Kiedy więc mogłam przepisać start na inne zawody, postanowiłam skorzystać z tej okazji i niejako wrócić do źródeł. Wybrać zawody, które staną się przygodą, które będą wymagające (ale też bez hardcoru), które dadzą mi nowe doświadczenie i przede wszystkim, gdzie nie będę nakładać na siebie presji związanej z wynikiem i miejscem. Gdzie będzie liczyć się radość i satysfakcja z ukończenia. Padło na Finlandię. I biorąc pod uwagę fakt, jak różnie było u mnie w tym roku z przygotowaniami, treningami i zdrowiem, jak bardzo w międzyczasie zmieniło się moje życie prywatne (przeprowadzka do Krakowa, nowa rola w domu, nowa i bardzo angażująca praca) była to decyzja najlepsza z możliwych!
O organizacji samych zawodów, specyfice tras i kwestiach organizacyjnych napiszę osobny post, taki „przewodnikowy”, teraz tylko jeszcze raz powtórzę, że IM Finland to naprawdę piękne zawody. A dla zawodników przyzwyczajonych do płaskich tras, również dość wymagające. Śpiochom zapewne spodoba się też fakt, że start, jak na IM, jest stosunkowo późno, bo o 7.45 – w Finlandii o tej porze jest bardzo długi dzień, zmierzch zapada dopiero w okolicach godziny 22.
Swim
Cudowna była sceneria pływania! Wprawdzie przedstartowa rozgrzewka bardziej mnie zmroziła niż rozgrzała i zaraz po wyjściu z wody włączyła się (pierwsza i nie ostatnia tego dnia) telepawka, tak już podczas samego wyścigu, temperatura jeziora była wręcz optymalna. Nie za ciepło, ale też bez hebla, można było „spokojnie” robić swoje tj. łapać bąble i naginać ile sił do przodu.
Prawie gładka i odbijająca błękit nieba tafla wody, lekkie chmurki, zza których na początku nieśmiało, ale potem już bardziej zdecydowanie wyglądało słońce, okalające wodę wysokie drzewa zza których jeszcze gdzieniegdzie przedzierała się poranna mgła, widoczne chyba nawet z kosmosu wielkie bojki i my: stojący na brzegu i czekający na początek tej naszej ajronmeńskiej przygody. Czy byłam zdenerwowana? No byłam. Na szczęście potrafię już „zamknąć się” w sobie: opanować napływające do oczu i okularków łzy (wzruszenia? strachu? ekscytacji?), wziąć kilka głębszych oddechów, zatrzymać strumień bezsensownych myśli i obaw, złapać ciepły, kojący wzrok Miłosza.
OK! Jestem gotowa! Cześć ironmanie, dawno się nie widzieliśmy! Bądź dla mnie dziś proszę miły oraz łaskawy! I ruszyliśmy.
Ustawiłam się z przodu stawki licząc, że w ten sposób zabiorę się z kimś mocniejszym i standardowo przechytrzę trochę system, płynąc właśnie w nogach. I w sumie nie przeliczyłam się, pierwszą część dystansu pokonywałam nawet w tempie sub 1:40/100m! Super się płynęło! Nawet się zdziwiłam, że ta trójkątna boja nawrotowa to już! Było sumiennie, kulturalnie, bez przepychanek – było idealnie! Niestety za nawrotką chyba pojawił się jakiś prąd, mocno zwolniłam – jakby mi ktoś oponę do pasa przytroczył. Pracowałam tak samo mocno, wytrwale, ale wyraźnie czułam, że płynie mi się trudniej i wolniej. Ostatni kilometr, a zwłaszcza kilkaset metrów do wyjścia z wody, to już nie było nic przyjemnego. Miałam wrażenie, że biorę udział w zawodach pływackich o finisz roku – wszyscy wokół włączali piąty bieg, pruli do przodu, jakby przed jakimś rekinem uciekali, a ja szarpałam na tej trójce i nijak nie potrafiłam przyspieszyć.
No zabrakło mi sił w końcówce, szkoda, bo dobry wynik był blisko i lekki niedosyt po 1:11 jest… Mam taki cichy (teraz już głośny) cel, aby na każdym IM pływać 1:0x – i nie zawaham się do niego dążyć oraz go zrealizować!
Absolutnie jednak się tym wynikiem nie zraziłam (wręcz przeciwnie – wszystko sub 1:15 biorę w ciemno i z pocałowaniem płetwy), w podskokach więc oraz z uśmiechem biegłam do roweru umiejscowionego gdzieś w połowie strefy.
I co się wydarzyło jak tylko ściągnęłam piankę? Ano telepawka. Jeśli ktoś jest ciekawy jak „latającymi” na prawo i lewo dłońmi założyć kask, oksy i buty oraz poupychać do kieszonek stroju jedzenie, które nie zmieściło się na rowerze (wolę tak niż przyklejać do ramy), to odpowiadam, że łatwo nie jest! I czasem trudno trafić we właściwą dziurkę :) Co nie znaczy, że nie jest to niemożliwe bo jakoś się udało. Wpięłam się i wyruszyłam na rower.
Bike
Powiem Wam, że ta lemondka to nie taki głupi wynalazek jak człowiekowi zimno. Idzie się skulić, chuchać na przedramiona i spoczko można przetrwać te kilkanaście minut zanim strój nie wyschnie i nie unormuje się człowiekowi temperatura ciała. Pierwszy sztywny podjazd i potem dwa następne pozwoliły ponadto wejść na wyższe obroty i rozgrzać się jeszcze bardziej. Po 20-30 minutach pod względem termicznym było już ok! A więc co ja tu mam do zrobienia? Aha, 180 kafli na bajku przejechać – ok, robi się!
Rolling hills – taka jest trasa kolarska w Finlandii. Niektórzy lubią, inni nie przepadają, ja uwielbiam! Podjazdy o różnym nachyleniu i długości, ale wszystko do podjechania na blacie, nawet, gdy czasem trzeba było stanąć na pedały, ale za to rozprostować kości oraz fajowe i dokręcane zjazdy. Czujecie, że ja (ja!) hamulców używałam tylko na nawijkach i przy strefie zmian? Zuch dziewczynka!
Trasa w postaci litery T, na którą wyjeżdżamy z T1 i potem dwa razy powtarzamy „loop” wte i wewte oraz z powrotem zjeżdżamy do bazy. Równy, acz miejscami mocno chropowaty (taki skandynawski) asfalt, z widokami na lasy, jeziora, pola, jeziora, lasy i pola. I jeziora.
Sporo rozkminek miałam, jak się ubrać na ten rower wobec zapowiadanych 15-16 stopni oraz prognozowanego deszczu w drugiej części trasy. Ja oczywiście chciałam brać i kamizelkę, i rękawki, i rękawiczki na wszelki wypadek oraz ochraniacze na buty – wszak to ironman! I pokora, przede wszystkim pokora! Ale trener Kuba w prostych, żołnierskich słowach zatrzymał tę karuzelę pomysłów i obaw. Mam jechać w samym tristroju koniec kropka. Dobrze trenerze. Jak się potem okazało, nie była to pierwsza „bielecka racja” tego wyścigu, ale nie spojleruję, czytajcie dalej.
Tak więc oprócz tych pierwszych 20-30 minut, gdy jechałam jeszcze w mokrym stroju i było dość „rześko”, całą trasę kolarską przejechałam w super komforcie termicznym. Było idealnie! No i nie musiałam się polewać wodą, co niweluje kolejny problem podczas jazdy, mianowicie łapania na punkcie zarówno wody, jak i izo. No niestety nie mogłam się popisywać przed wolontariuszami jak ja to potrafię tymi butelkami żonglować :) Innym razem, albo zapraszam na mojego facebooka!
Mimo iż trasa zachęcała, by złapać flow i po prostu sobie jechać nie bacząc na nic i na nikogo, tak jednak starałam się być cały czas skupiona, trzymać założoną moc (co na takiej trasie wcale łatwe nie jest), oczywiście pilnować jedzenia, a przy tym cieszyć się jazdą i naprawdę przeżywać każdą chwilę i kilometr. Czas upływał mi na podziwianiu widoków natury, wypatrywaniu kolejnej hopki, a także na… analizowaniu piękna męskich imion. Musieliśmy mieć bowiem numerki na pasku podczas trasy kolarskiej, a na numerkach są imiona, które sobie można czytać mijając innych tudzież będąc przez owych innych mijanym. Julius, Fides, Luis, Florian, Olli, Fabien, Indigo – to zaledwie przykłady, jakże inne od naszych Piotrków, Tomków i Rafałów! Jeśli ktoś nie wie, jak dać na imię swojemu dziecku, polecam zrobić ironmana, byle nie przodzie stawki bo wówczas nie ma kogo mijać. Nie ma za co.
Trasa była przestronna i selektywna, tak więc jechaliśmy uczciwie, aż miło było patrzeć! Raz minął mnie tylko mini peletonik, aż zastanawiałam się, czy czegoś chłopakom nie krzyknąć, ale co miałabym im niby rzec „Hej, sausages!”? :)
Wiało. Im więcej kilometrów w nogach, tym wiatr był silniejszy i stawał się coraz bardziej porywisty i nieprzewidywalny. Oj, przesuwało niektórych (zwłaszcza tych na dyskach) w bok na trasie, oj bywało trudno zwłaszcza jak wiatr w twarz dogadał się z podjazdem i działali wspólnie. Ale, że trasa była wte i wewte to przynajmniej było w miarę sprawiedliwie i skoro raz wiało w twarz, to potem w plecy – to wtedy policzki latały mi jak fafle u psiaka wystawiającego głowę przez okno jadącego samochodu.
Oprócz podziwiania przyrody i imion, jedzenia oraz kulenia się przed wiatrem, a także pozdrawiania (nielicznych) kibiców na trasie, czas upływał mi również na domysłach, czy i kiedy zacznie padać. Wg prognoz deszczu mogliśmy się spodziewać gdzieś tak na ok. 2 godziny przed końcem etapu. A zaczęło padać dosłownie na ostatnich 25 km i to też bardzo delikatnie – no, udało nam się z pogodą na bajku. Udało!
Może cyferki podsumowujące rower (średnia moc: 168w, NP 176w (2,93 w/kg), przewyższenie: 1300m, średnia prędkość: 32,3 km/h, kadencja: 68; czas: 5:33; trasa domierzona co do centymetra) nie są jakieś wybitne, ale dla mnie obecnie na IM to jest (niestety) max. Jestem zadowolona. Nie było kryzysów, był flow, skupienie i pilnowanie jedzenia, były odważne zjazdy i sumiennie zaliczane podjazdy. Wiadomix, że jakiś czas temu oczekiwania były raczej większe, ale cieszę się, że jednak choć (aż?) tyle udało się „uratować” i jednak w fajnym stylu zaliczyć te 180 kafli.
Run
Ile razy przed zawodami analizując prognozę pogody zdarzało Wam się mówić: „oby tylko na rowerze nie padało, na bieganiu to już może lać”. Bo ja chyba z tysiąc razy tak stwierdzałam. I nie powiem już tego nigdy więcej! Co mnie to załamanie pogody, ulewa i wiatr, które nastały od 15 km kosztowały wiem tylko ja i żadne słowa relacji nie oddadzą tego, co czułam. To było straszne!
No ale zacznijmy od początku. Standardowo, zsiadając z roweru na IM ja jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Że w jednym kawałku, że w zdrowiu, że bez przygód dotarłam i że teraz przede mną już „tylko” to bieganko na czterech pętelkach. Trochę się jednak zdziwiłam po wypięciu z pedałów sztywnością moich nóg, które nie do końca wiedziały jak przestawić się na nowy tryb funkcjonowania i jakoś niechętne były w tym względzie do współpracy. Na spokojnie jednak założyłam skarpetki i buty, upchałam żele do kieszonek, a daszek (wiadomix) umieściłam na głowie. Nie powiem, że uszczęśliwiła mnie informacja od Miłosza, że jestem (dopiero) piąta w kategorii, z tego roweru byłam szczerze zadowolona, kilka dziewczyn minęłam – myślałam, że jest ciut lepiej. A tu zapowiadało się ew. gonienie (co i tak wolę od uciekania) i to w dyscyplinie, której absolutnie nie jestem w tym roku pewna i z którą bywało przecież bardzo różnie.
No i pobiegłam. Od początku nie był to lekki bieg, zwłaszcza, że na pierwszych dwóch kilometrach czekały nas już dwa konkretne podbiegi, a po rowerze wciąż byłam dość sztywna. Ale z minuty na minutę parówki się rozbiegiwały, rzekłabym, że nawet złapały jakąś świeżość i lekkość – ani się spostrzegłam i mieliśmy tu fajny rytm i tempo w ok. 4:50-5:00. A więc bardzo dobry wstęp do realizacji planu. Planu, który miał dwie wersje: A (full optymistyczna i chyba jednak bardziej życzeniowa) i B (realistyczna i optymistyczna zarazem).
W wersji A biegnę jak natchniona, czuję flow i siłę, więc ryzykuję i ciągnę tak najdłużej jak się da (tempo w ok. 5:00) – tak poleciałam w Cervii, to był cudowny bieg. W wersji B biegnę pierwszych 15 km, następne 15 km pokonuję galołejem w proporcjach 4/1 (4 minuty bieg, 1 minuta marsz), a ostatnią dychę biegnę ciurkiem ile potrafię i mocno cisnę do mety. Dlaczego znowu ten galołej w moim planie? Skoro to już piąty ajron i jestem niby doświadczoną zawodniczką? Ano ponieważ w tym roku nie szło mi z tym bieganiem jakoś wybitnie, przez problemy zdrowotne nie udało się również w 100% przygotować mnie mięśniowo do tego maratonu i zabrakło ze 2-3 dłuższych wybiegań. Innymi słowy, istniało spore prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, że mnie po prostu poskłada w drugiej części biegu. Zaproponowany przez trenera galowej wpleciony w środek maratonu miał mnie przed tym uchronić, a równocześnie dzięki wdzięcznej proporcji 4/1 pozwolić na dowiezienie całkiem zacnego (zapewne w okolicach 3:40) wyniku do mety.
Co poszło nie tak? Kiedy realnie oceniłam swoje zerowe szanse na realizację planu A, po 15 km biegu przystąpiłam do planu B, pokonując w ten sposób dwa kilometry. W międzyczasie zaczął padać deszcz – o jak fajnie pomyślałam, nie będę musiała polewać się wodą, poza tym „na bieganiu to już przecież może lać”. Gdy opad się zintensyfikował i nie było już za wiele widać zza tej ściany deszczu, pomyślałam „rejestruj Bo tę chwilę, będzie fajne wspomnienie, wszak w takich warunkach to na pewno jeszcze nie startowałaś!”
A potem nie stwierdzałam już nic – oprócz ulewy zerwał się ogromny wiatr, który masakrycznie potęgował odczuwanie zimna i bardzo szybko mnie wychłodził. Każda próba przejścia w marsz kończyła się po kilku krokach, bo po prostu zamarzałam! Musiałam biec, aby utrzymać jakąkolwiek ciepłotę ciała! Mimo, iż podczas biegu wiatr był bardziej odczuwalny, a krople deszczu jeszcze mocniej kłuły mnie po karku i rękach, tak jednak w środku, zwłaszcza jak dodałam bardziej intensywną pracę rąk (a z czasem również i wymachy, „misie”, klaskanie oraz chuchanie w dłonie) było ciut cieplej niż podczas marszu. No i cały (naprawdę dobry) plan B poszedł wpizdu. Na dodatek – mimo, iż starałam się nie nakręcać i nie myśleć o tym, jak mi jest piekielnie zimno (hihi piekielnie zimno) – zaczęłam się trochę mazgaić i histeryzować. Oczami wygłodniałego dzikiego zwierza patrzyłam na wolontariuszy i kibiców gotowa rzucić się i zerwać z nich choć odrobinę tego foliowego płaszcza czy kurtki. A może tak pobiec na parking do kampera po kurtkę? Tylko czy będzie otwarty, skoro Miłosz gdzieś na trasie? A czy to byłoby legalne i zgodne z regulaminem? Ale skoro uchronić ma mnie przed śmiercią z wychłodzenia, to chyba nawet nie tylko dopuszczalne, ale i wskazane w takich okolicznościach? Nie patrzyłam na tempo, na dystans i czas. Byle tylko biec do przodu i byle się rozgrzać! Oczywiście zejście z trasy absolutnie nie wchodziło tu w grę – przecież bym zamarzła! Tylko bieg do przodu utrzymywał mnie, hihi, przy życiu!
Przestało padać ok. 29 km, na 31 km wyszło słońce, a ja zaczęłam „wracać do ludzi”. Ciepło zrobiło mi się gdzieś przy tabliczce z oznaczeniem 33 lub 34 km biegu.
Wszyscy, co śledzili trackera i widzieli spadające tempo biegu, gratulowali mi walki pod koniec maratonu. Ale tak naprawdę ta prawdziwa walka rozegrała się pomiędzy 18 a 30 km mojej trasy, gdy toczyłam (nierówne) starcie z zimnem i wychłodzeniem. Końcówka była już czystą przyjemnością. Gdy bez presji (o wynik, o pudło, o miejsce), w ciepełku, z niesamowitą ulgą, uśmiechając się do kibiców i maszerując każdy podbieg, zmierzałam sobie do mety. Najgorsze minęło! Oczywiście mięśniowo byłam już poskładana (co tylko potwierdza słuszność trenerskiego planu B), inaczej jednak biegłabym szybciej, ale czy to miało już dla mnie jakieś znaczenie? Nie miało. Byłam tak wykończona walką z zimnem, że najzwyczajniej w świecie już mi się nie chciało bić o takie szczegóły, czy w wynikach będzie 42, 48 czy 53 (ważne, że dycha z przodu!).
Pamiętam jeden marsz pod koniec na podbiegu, akurat taki wśród kibiców – byłam tam taka totalnie szczęśliwa, że nic nie muszę, że już prawie koniec, że jest ciepło, i że sobie tak dziarsko idę idę i uśmiecham się do ludzi :) Nawet moje newbalance były tam jakoś wybitnie pomarańczowe, a kompresy tak kolorowe, jak podciągnięte w fotoszopie. Właśnie na tym maszerującym podbiegu poczułam się taka spełniona i zajebiście dumna!
I tak sobie myślę teraz (mimo, iż sporo rozkmin i wyrzutów o odpuszczenie tej końcówki wciąż w sobie mam), że to właśnie jest taki SYMBOL. Ten „szczegół”, który odróżnia sport amatorski od wyczynowego. Cyferki są ważne, to w końcu one są namacalnym efektem naszego rozwoju, sukcesu i zmian, ale są chwile, gdy nie są najważniejsze. Chwile, gdy większą radość daje człowiekowi słońce, satysfakcja, kibice oraz kolorowe skarpetki :)
Ostatecznie maraton, którego trasa w połowie składała się z krosu, żwirku i szutru oraz miała 500 m przewyższenia, pokonałam w średnim tempie 5:30 min/km i w czasie 3:51. Gdyby udało się przechytrzyć system galołejem w środku biegu, wynik – tak sądzę – byłby pewnie o 5-7 minut lepszy. Podczas biegu, nawet jak było źle i zimno, starałam się uśmiechać i dbać o interakcję z kibicami – to jest coś, co bardzo mi pomaga oraz nadaje ludzką twarz tej całej „krainie cierpienia” – poza tym „z uśmiechem jestem mocniejsza” i tego się trzymajmy!
A całego ironmana zamknęłam w 11 godzinach bez kwadransa. Zjadłam 10 żeli Humma rozpuszczonych w bidonie, dwie bułki (a raczej takie fińskie placko-bułki) z żółtym serem, dwa batony: Clif oraz bakaliowy z Biedronki + picie Nuun (to na rowerze) oraz 4 żele Dextro (na biegu). Przy okazji bardzo dziękuję Radello za wsparcie w tej czwartej dyscyplinie triathlonu.
Jestem dumna i raczej zadowolona. Nawet to odpuszczenie w końcówce również już, hihi, przepracowałam („takich ciśnięć w życiu też można wykonać ograniczoną ilość razy, oszczędzamy głowę” – pomógł mi tymi słowami trener Kuba). To był dla mnie trudny rok, wiele się działo, triathlon zszedł na plan dalszy, a i tak wyszło chyba całkiem zacnie… Co myślicie? Wynik 10:45 dał mi piąte miejsce w (mocnej) kategorii wiekowej oraz mega motywację do dalszych treningów – jest nad czym pracować! Pływanie 1:0x, rower minimum 3w/kg oraz bieg w okolicach 5:00 – samo się nie zrobi! Jeszcze tylko wybrać, gdzie świętujemy tego ironmana za rok i od października zaczynamy tę zabawę od nowa!