Zaczęło się! To, co w przygotowaniach pod IM najbardziej przeraża, boli, ale też fascynuje i wciąga. Bezpośrednie przygotowanie startowe! Długie jazdy, konkretne zakładki, najczęściej w blokach dzień po dniu, obżeranie się na treningach i poza nimi, pływanie z ósemką (ok) i gumą (not ok). Kryzysy, zwątpienia, poddawanie się i podnoszenie z wkurwem i uporem. Zasypanie w pół minuty albo też bezsenność ze zmęczenia czy budzenie się w środku nocy, bo aż tak bardzo nakurwiają nogi. Wyobrażenia startu i wizualizacje mety.
Gdybym przez wszystkie 12 miesięcy miała na treningach spędzać ponad 20 godzin tygodniowo, to nie. Ba, nawet chyba nie do końca wyobrażam sobie dwa takie BPS-y w roku… Ale że dzieje się to raz, że mam fajowski cel i czas, by go realizować (wakajki!!), że ten ajronmen i wyjazd z nim związany to takie moje/nasze małe święto, to mam mega podjarkę i jeszcze większą motywację, by starać się i robić tyle, ile naprawdę mogę.
Jeszcze w czerwcu czułam się totalnie nieprzygotowana. Mimo iż jakoś przetrenowałam zimę i jednak kilka godzin na treningach spędziłam, poza akcją „jakkolano” nie miałam większych przerw i w zasadzie systematycznie, tydzień w tydzień 11-13 godzin treningów odhaczałam.
Zawody w Gdańsku ukazały jednak smutną rzeczywistość i odarły mnie ze wszelkich złudzeń. Nie wyglądało to dobrze. Ale potem powoli, krok po kroczku, trening po treningu, coś pozytywnego zaczynało się dziać. Być może to zasługa leku Euthyrox (niedoczynność tarczycy), albo lepszego kontrolowania diety i wagi, albo ograniczenia (bez jaj, że wyeliminowania) browarków i Korsarzy, albo bardziej sumiennych treningów. Albo wszystkiego po trochu lub też wszystkiego razem wziętego – nieważne w sumie czego, ważne, że zadziałało. I jest coraz lepiej.
Maraton maratonów pływackich
Ostatni tydzień lipca oznacza jedno! Będzie pływanko! W zeszłym roku się nie udało, ale już dwa lata temu – być może ktoś pamięta Swim Creme Tour – przeżyliśmy super sportową przygodę łącząc bikepacking z udziałem w trzech maratonach pływackich na Mazurach. Maratony te są częścią cyklu Puchar Warmii i Mazur w Pływaniu Długodystansowym na Wodach Otwartych, na który składa się łącznie osiem wyścigów.
Z racji iż w tym roku ów pływacki weekend pokrywał się z okresem, na którym powinnam już wchodzić w większe objętości, postanowiliśmy z trenerem to pogodzić. I oczywiście postartować w maratonach pływackich, traktując je bardziej jako trening niż zawody, ale też postarać się zrobić konkretniejszą robotę na rowerze i w biegu.
I jak postanowili, tak zrobili.
Pierwszy z maratonów pływackich odbywał się w Mrągowie (Jezioro Czos) na dystansie 3300 m. To najbardziej kameralny z całej trójki, które odbywają się w ten weekend i jedyny z zakazem pianek. Chyba też jeden z najstarszych – w tym roku odbyła się 39. edycja! A zawodników było, uwaga, 24 osoby, z czego 5 kobiet, z czego jedna ja :) Impreza masowa na skalę naszych czasów.
W tym maratonie płynie się na jednej ogromnej pętli, z bojkami wielkości jajka niespodzianki, bez pianek i w zasadzie z zerową szansą złapania bąbelków, bo wszyscy zaraz rozpływają w poszukiwaniu owej bojki XD Ale za to każdy ma asystę kajakarza, który płynie kilka metrów obok, pilnując czy wszystko ok i ewentualnie interweniując oraz służąc radą gdzie teraz, gdy już człowiek wpłynie w szuwary i nie wie jak się z nich wydostać. Trudny jest maraton – nie widać bojek i innych pływaków, cały czas trzeba nawigować trochę na czuja bez pewności, czy robi się to dobrze, są fale, lekkie prądy, a odcinki, które można sobie w głowie odhaczać są szalenie długie.
Jak popłynęłam? Na początku złapałam kilka bąbli, ale że okazały się za wolne to odpuściłam i całą resztę płynęłam sama. Ten maraton nie zapisałby się jakoś wybitnie w mojej sportowej kronice, gdyby nie fakt… że przez ostatni kilometr musiałam się, kurzatwarz, ścigać z taką jedną. Wyprzedziłam dziewczynę już na początku zawodów i myślałam, że mam ją z głowy… Podczas gdy ona cichutko płynęła sobie za mną kontrolując sytuację i czekając na dogodny moment na atak. Normalnie to pewnie bym odpuściła tę zabawę w ściganie (nie znoszę takiej rywalizacji ramię w ramię), ale że było nas, kobiet 5, to każda pozycja była tutaj na wagę złota – albo jesteś ostatnia, albo ocierasz się o pudło i zajmujesz „najgorsze miejsce dla sportowca” czyli czwarte. No i podjęłam rękawicę, choć może bardziej łapkę zwaną też wiosełkiem.
Przez jakiś czas płynęłyśmy obok siebie, bardzo mocno płynęłyśmy – żadna nie chciała odpuścić! Potem jednak wycofałam się, by ciut odpocząć w nogach oraz zebrać siły na spektakularny finisz, który zapowiadał się za ok. 200 metrów. I tak płynę w tych nogach i płynę, obmyślam strategię ataku, a laska hop, przewraca się na plecy i zapodaje gleichem… WTF? Może u pływaków to tak się sika na drafterów? I w sumie to do dzisiaj nie wiem, czy to oznaczało spierdalaj, czy może słabo jej się zrobiło, czy zagadać chciała lub jeszcze coś innego. Dziwna sytuacja, więc zawinęłam się, wyprzedziłam i już bez kalkulacji oraz oglądania się za siebie postanowiłam pruć ile sił w makaronach do mety, tj. do jednej z bramek przy porcie, oczywiście nie wiadomo do której. No i sfrajerowałam się. Nie dość, że dawałam bąble, to jeszcze nawigowałam i wskazywałam kierunek, gdzie płynąć oraz nie wiedziałam, co dzieje się za moimi plecami. Na ostatniej prostej byłyśmy już obok siebie i ku uciesze kibiców napierdalałyśmy młynkiem (przynajmniej ja) do brzegu niczym hehe w finale olimpijskim. Nie wiedziałam jak kończy się taki wyścig OW, w sensie, nie było żadnej maty z pomiarem czasu, ani gongu, w który należy uderzyć, czy taśmy do przyjęcia na klatę. Pomyślałam więc – choć słowo pomyśleć jest tutaj dużym przekłamaniem, to impuls był, żeby nie powiedzieć zwierzęcy instynkt – że rzucę się całą swoją długością na ten brzeg, wierząc, że moje 180 centymetrów i długie paznokcie zrobią swoje. I że wygram to o włos, rzutem na taśmę.
I tu znowu możemy stworzyć mem: oczekiwania vs rzeczywistość… Potknęłam się, upadłam twarzą w wodę i piasek, a że to wszystko działo się jeszcze na tętnie miliard i na naprawdę ekstremalnym dla mnie sprinterskim wysiłku, to już by powstać i spróbować jeszcze raz, siły absolutnie nie miałam… Padła nam Bożenka. Na czworakach, umordowana, wkurwiona, doczłapałam jakoś do tego brzegu i pogratulowałam rywalce. Nawet garmina nie wyłączyłam, więc wyobraźcie sobie! Dystans 3350 m przepłynęłam w 65 minut, bez pianki, sama, ze ściganiem na ostatnim kilometrze. Gdyby nie ten przegrany finisz, to byłby to naprawdę dobry występ.
A po zawodach przebiegłam jeszcze 20 km w tempie 5:07. A dzień wcześniej przejechałam 150 km na rowerze po zajebistych trasach pod TT w okolicach Olsztynka.
Maraton pływacki nr 2, rozgrywany na dystansie 3000 m, odbył się w Wejsunach. Tu już było bardziej triathlonowo: dwie pętle, duże bojki i możliwość płynięcia w piance, z której to opcji, biorąc pod uwagę zbliżającego się ajrona, oczywiście skorzystałam. I więcej zawodników – tym razem były nas 44 osoby.
No, trzeba przyznać, że po sfrajerowaniu się w Mrągowie tym razem rozegrałam wszystko po mistrzowsku. Mocny start, elementy walki wręcz i brak odpuszczania od samego początku. Ach, no chciałam się odegrać za wczoraj! Po kilkuset metrach sytuacja się nieco ustabilizowała, a ja płynęłam tuż obok jednego pana bez pianki, za to w białym czepku z nazwiskiem którego nie pamiętam, jak się potem okazało, współorganizatora tych zawodów. Skoro jest mocno i szybko, a płynę obok, to może zrobić by tak, aby było równie szybko, ale za to ciut łatwiej w nogach? Nie musiałam sobie zadawać tego pytania dwa razy. Hyc! I już płynęłam w idealnych dla mnie pod kątem tempa, wymagających bąbelkach. Ależ się super płynęło! Przez pewien czas miałam tylko drobny spór z innym panem pływakiem, który najpierw płynął mi w nogach (bardzo ok), ale potem non-stop mnie smyrał (bardzo nie ok), co jednak mega wybija z rytmu. Pomyślałam sobie wtedy, że chyba warto stworzyć coś na kształt bąbelkowego savoir vivre, do którego zaproponowałabym następujące zasady:
- Nie smyraj. Jeśli – nawet niechcąco – smyrasz za często, to znaczy, że te bąbelki są dla ciebie za wolne i po prostu należy je wyprzedzić. Smyrasz – wyprzedź!
- Nie zabieraj bąbelków innej osobie, co najwyżej płyń na biodrze lub w ostatnich możliwych bąbelkach, jeśli mamy do czynienia ze sznurem pływaków. Nie wtryniaj się przed człowieka, który płynie komuś w nogach.
- Nie zdziw się, że w sytuacji, gdy za dużo smyrasz i/lub zabierasz komuś bąbelki, dostaniesz „niechcący” mocniej kopnięty lub szturchnięty.
Noo. W każdym bądź razie ja takiej bąbelkowej etykiety przestrzegam. I nie smyram oraz nie zabieram bąbelków innym ludziom. A jak trzeba powalczyć o swoje, to też potrafię. Tak więc musiałam delikatnie nauczyć tego pana pływaka podstawowych zasad kultury bąbelkowej.
Z samych zawodów jestem mega zadowolona! Trening w piance, mocne napieranie do przodu, sumienne trzymanie bąbelków i walka o swoje. Dystans (ponoć domierzony, ale wierzyć mi się nie chce) 3000 m pokonałam w czasie 48 minut z groszami – znowu się ścigałam w końcówce, tym razem z panem w piance bez rękawów, znowu szło na żylety, znowu się zajechałam, ale tym razem zwycięsko! I znowu nie wyłączyłam garmina – BO, ogarnij się! Byłam drugą osobą wśród wszystkich zawodników startujących w piankach i pierwszą (oraz, hihi, jedyną) kobietą.
Aha, i w tym samym dniu, rano przed tym maratonem przejechałam 100 km na rowerze, a po maratonie wieczorem kolejne 50 km.
No i nadeszła niedziela, a wraz z nią ostatni z naszych weekendowych maratonów pływackich – dystans 2950 m w Wilkasach. Oj, znam ja już to jezioro. I wiem jakie tam potrafią być fale. O-GRO-MNE! Nie inaczej było i teraz. Skoro przeżyłam i przepłynęłam ten maraton, to już teraz chyba każdy etap pływacki w triathlonie pokonam, serio mówię.
Tutaj również stworzono osobną kategorię „piankowiczów”, do której się oczywiście chętnie zgłosiłam. Choć, szczerze mówiąc, podczas samego pływania miałam wrażenie, że ta pianka bardziej mi przeszkadza niż pomaga. Tak mną szastały te fale, tak – niczym kawałkiem styropianu – przerzucały o kilka metrów, to w jedną, to w drugą stronę, że zastanawiam się, czy czasem normalnie, z tonącymi nogami i większą świadomością ciała i czucia wody, nie byłoby mi łatwiej i lepiej. Ten maraton był najwolniejszym i najsłabszym ze wszystkich moich tegorocznych. Wiedziałam, że jestem jedyną kobietą w piance, więc wybitnej motywacji by napierać do przodu i walczyć o najlepsze miejsce nie miałam, poza tym te fale całkowicie przejęły nade mną kontrolę – postanowiłam to więc po prostu odhaczyć na zaliczenie. Większość dystansu płynęłam za Miłoszem (bez pianki) – jakbyśmy się zgubili w tych wodnych odmętach to przynajmniej razem – w dużym komforcie, ale też czując nawarstwiające się od kilku dni triathlonowe zmęczenie. Metę przekroczyliśmy wspólnie, full romantic – taki, że znowu, hihi, za późno wyłączyłam garmina.
Intensywne były te 4 dni na Mazurach. Zdobyłam wartościowe doświadczenie w pływaniu na wodach otwartych wygrywając kilka nagród i pucharków, a przy tym fajnie zalogowałam się do dłuższych treningów pod ironmana (łącznie udało się zrobić: 300 km w siodle, 56 km biegu, 10 km pływania). Wyjechałam, zmieniłam otoczenie – to też mega dużo daje, spędziłam cudny czas w gościnie u Oli w Pluskach oraz poznałam okolice, gdzie organizujemy Damskie triathlonowe zakończenie wakacji. Było warto!
Wróciliśmy do Krakowa w niedzielę po północy. Zasypiałam z miłą świadomością dobrze wykonanej (i oczywiście nikomu niepotrzebnej) roboty oraz myśląc, jak fajnie będzie sobie jutro odpocząć. A rano zerknęłam w plan. I zobaczyłam, że mam do zrobienia 4h roweru… Taki to właśnie jest czas przed IM. Kolejny odcinek relacji z przygotowań do IM Finland już wkrótce.