Gdy w poniedziałek, na 6 dni przed niedzielnym startem, nie dowiozłam do końca stosunkowo łatwego treningu na trenażu, a w czwartek wyzwaniem było 2x2km w tempie 4:50, to nie powiem, że się nie martwiłam… Może nie trenowałam w zimie na 150% i zdarzały się drobne odejścia od planu w jedną lub drugą stronę, ale kurde jednak trochę zrobiłam! A tu człowiek na progu sezonu startowego rusza się jak po solidnym roztrenowaniu i to z dziesięciokilogramową nadwagą.
Co poszło nie tak? Jasne, że upał, pesel, zmęczenie po Gdańsku, gorszy dzień lub dwa, ale żeby aż tak? Głowa była silna, motywacja również na maksimum, starałam się nie nakręcać i nie myśleć o tym, że nie idzie – w końcu przed zawodami ja zawsze czuję się niehalo. Ale jednak świadomość, że to bożenkowe ciało takie słabe i niechętne do współpracy, ta bezradność i brak kontroli, nie ułatwiały sprawy. W głowie miałam mnóstwo pytań, zwątpień i strachów o zdrowie… Nie pozostawało jednak nic innego, jak tylko odrzucić złe myśli, zawziąć się i zrobić tyle, na ile maszyna obecnie pozwala. Bez mazgajenia się i rozczulania nad sobą oraz przede wszystkim z radością i pasją. Co też niniejszym uczyniłam.
W końcu to tutaj po raz pierwszy zrobiłam połówkę na czasówce Czesławie, i to tutaj 5 lat temu zgadałam się z trenerem Kubą Bieleckim, że będziemy wspólnie trenować. Jest co świętować i jest do kogo uśmiechać się na trasie – kibice i wolontariusze w Suszu są absolutnie genialni. Na dodatek numery startowe zgodnie z wiekiem nam rozdawali (nr 25 kłania się nisko i dziękuje organizatorom za taki fajny pomysł), pogoda zapowiadała się łaskawa, a towarzystwo liczne i najlepsze. Czego (prócz formy) chcieć więcej?
BOOOOmbelki
Ależ ja po mistrzowsku rozegrałam to pływanie. Jarek K. mógłby się ode mnie uczyć strategii! Po pierwsze, trochę na bezczela, a trochę też wierząc w słowa Piotrka z TriWise („pamiętaj Bo, naprawdę dobrze pływasz”) ustawiłam się na starcie raczej z przodu stawki (choć i tak za Krasusem). Najwyżej po mnie przepłyną. A po drugie, tak bardzo skutecznie i sumiennie łapałam mocne bąbelki, że sama sobie nie dowierzam, że tak potrafię. I to wszystko bez odpuszczania, z całego serca i sił. Oraz w genialnych okularkach Tripower – jak cudownie znowu widzieć, gdzie się płynie!
Spytacie, czemu BO tak się skupiasz na tym płynięciu w nogach, skoro samemu przyjemniej, łatwiej, bezpieczniej. Ano dlatego, że ja naprawdę bardzo bardzo dużo na tym zyskuję. Nie wiem co jest nie tak z moją techniką, koordynacją, chwytem, głową, łokciem i wszystkim innym, co tam w tym pływaniu bierze udział, ale w bąbelkach to u mnie działa na milion procent, a bez bąbelków nie działa prawie wcale… Potrafię w nogach płynąć nawet 10-15 s/100 m szybciej, niż gdy pływam sama. Takie cuda. Pod warunkiem oczywiście, że złapię te właściwe. I zapyta ktoś znowu, a jakie to są właściwe bąbelki, panno BO? Ano takie, które ledwo potrafię utrzymać i przy których naprawdę muszę się spinać, by nie odpłynęły. Jeśli jest zbyt komfortowo – bąbelki do wymiany, trzeba znaleźć szybsze. I tak też to się działo w Suszu.
Trzymaj Bo, trzymaj Bo! Jeszcze chociaż ze 100 metrów, trzyyyymaj! Generalnie tylko to miałam w głowie podczas pierwszego etapu suskiego triathlonu. Po czym jednak z reguły było już za mocno – tym bąbelkom dziękujemy, poprosimy nowe i zabawa rozpoczynała się od początku. Czasem oczywiście trzeba było zrobić kilka spokojniejszych ruchów, odpocząć, złapać oddech, zorientować w sytuacji – ale to dosłownie chwila. Nie po to jechałam na drugi koniec Polski, by teraz relaksów i rozkoszy podczas etapu pływackiego zażywać!
Już więc znowu widzę jakiś złoty czepek z przodu, dodaję mocniejszą pracę nóg, zwiększam frekwencję i takim bożenkowym „sprintem” staram się dopłynąć oraz złapać kontakt z nieświadomym tego, co dzieje się w jego stopach, rywalem (a zaciąg czuję już nawet na 2-3 metrach odległości). I znowu „trzyyyymaj Bo, trzyyyymaj, trzyyymaj!”. I tak przez pół godziny z małym haczkiem. No mówię Wam, polowaniom, pościgom i kurczowemu trzymaniu się szybszych nóg, końca nie było! Jednak wciąż to umiem.
Zmachałam się! Dopływając do brzegu, wiedziałam, że jest dobrze. Ale że jest aż tak zajebiście dobrze? NO WAY! 31:07 na zegarku? Na połówce? Trasa wg zeznań świadków mogła być ciut krótsza, ale ponoć nie więcej niż 50 metrów, więc jest to dla mnie absolutnie kosmiczny i niewiarygodny czas! Tak szeroko, jak na brzegu, to ja się chyba jeszcze nigdy na zawodach nie uśmiechałam. A gdy zobaczyłam Alę, żonę Krasusa i jej wielkie jak młyńskie koła oczy ze zdziwienia na mój widok, wiedziałam, że jest podwójnie dobrze! TriWise lubi to! Krasus ponownie hopsa pokonany w wodzie (dostał 1,5 minuty). I to w jakim stylu!
Ten uśmiech pozostał już ze mną, z drobnymi wprawdzie przerwami, przez kolejne 4 godziny.
Oj piekło
Tym razem rower nie jechałam ani na moc, ani na prędkość. Skoro i tak nie mogę cisnąć „swojego”, to po co się frustrować? Była więc jazda „na piekące uda”. Miały piec od początku do samego końca – nie, że trener tak kazał, sama wymyśliłam. Bez rozkmin, że mi się waty nie zgadzają, bez kalkulacji, co będzie jak nie wytrzymam, bez oszczędzania się. Tak, bym po prostu wiedziała, że dałam z siebie wszystko. A że te uda to ja mam trochę przydługie, to wyobraźcie sobie, jak spora była ta powierzchnia piekąca…
No i piekły te uda. Najpierw piekły i dawały przy tym nawet spoko moc i prędkość, potem już niestety nieco mniejsze osiągi, ale wciąż piekły. Na początku trasy mnóstwo osób mnie wyprzedzało – „widzisz Bo, tak to jest, jak się jest zajebistym pływakiem” powtarzałam sobie i nie robiłam z tego dramatu. Wręcz przeciwnie, cały czas jarałam się tym pływaniem, uśmiechałam pod nosem i niedowierzałam jakim cudem to wyszło. Potem sytuacja się jakby ustabilizowała, dużo jechałam sama, ale też sporo w regulaminowych odstępach (pół basenu) z kilkoma panami, z którymi ciągle się tasowaliśmy. A to oni z przodu, a to znowu ja, po czym oni znowu na szpicy. Chyba jednak dziewczyna przed kołem niezbyt korzystnie wpływa na męską psychikę? A może się mylę? Generalnie, to co jakiś czas sprawdzałam, czy ta męska psychika faktycznie jest tak zajebiście silna :)
A jakby rozrywki było mało, to na pierwszej z trzech pętli, na odcinku z wertepami, poluzowało mi się lewe ramię od lemondki. Takie klapnięte na bok uszko się zrobiło plus wysunęło o kilka centów do przodu. Dobrze, że nie miałam przy sobie kluczy, bo jeszcze zaczęłabym się zastanawiać, czy nie przystanąć i tego nie dokręcić. A tak nie miałam wyjścia, trzeba było „tylko” mocno trzymać chwyt i wciskać (wkręcać) to ramię w kierownicę, tak by nie wypadło. I tym oto sposobem, problem pamiętania o pozycji oreo podczas całego etapu kolarskiego został rozwiązany. Musiałam non stop jechać na leżaku, by po prostu nie pogubić lemondki.
Jeździliśmy w kółko, bez mijania, zatem trudno mi powiedzieć, czy pociągi śmigały bardzo czy tylko trochę. Jednemu peletonu zwróciłam nawet uwagę – szok! Panowie się rozjechali. Co jeszcze zapamiętałam z etapu kolarskiego? Oprócz tych piekących ud i ruszającej się lemondki? Na pewno zapach kalarepy w okolicach Susza, niesamowitych kibiców, z których jeden chciał podmienić mój bidon na butelkę zimnego Żubra, a ja głupia nie skorzystałam oraz Krzysia Triwiatraka, który jako kibic był w wielu miejscach równocześnie albo ma brata bliźniaka. Piękne lasy, łagodne hopy (na całej trasie wyszło 450 m przewyższenia), trochę dziur, które ponoć na za rok mają już być załatane, miejscowości o wdzięcznych nazwach jak Emilianowo i Krzywiec oraz cudownych wolontariuszy. No i 100% skuteczność w łapaniu wody na punktach!
Poprawny był ten rower, zjadłam 6 rozpuszczonych żeli Huma, kilka pastylek Dextro, saltsticka i pół batona, nie popełniłam chyba większych błędów. Pojechałam to sumiennie, solidnie, uczciwie i bez opierdzielania się. Szału z watami nie ma, ale dałam z siebie tyle, na ile obecnie mnie stać (średnia moc: 187w, NP 196w; średnia prędkość na 93,5 km 35,6 km/h; kadencja 70).
Bieganie moje wróć!
Zaraz, czy ja pisałam wcześniej, że pogoda zapowiadała się łaskawa? Pozostało to niestety jedynie w sferze zapowiedzi, podczas biegu było bardzo gorąco i parno. Dobrze, że po Gdańsku zweryfikowałam i zracjonalizowałam swoje oczekiwania biegowe – nie spodziewałam się cudów, jedynie co zamierzałam zrobić, to walczyć, nie poddawać się i jeść. Tak, by nie mieć potem do siebie żadnych pretensji. I do realizacji tego celu już od pierwszych metrów skrupulatnie przystąpiłam.
Oj ciężko się biegło, utrzymanie tempa w okolicach 4:50 było problemem, ale jakoś udawało się. Jest dobrze powtarzałam sobie, energię od kibiców czerpałam, oblewałam się hektolitrami wody i nawet kontrolowałam sytuację. Trzy kółeczka wokół tego jeziorka, to musi się udać. Tylko czekałam, aż biegowa torpeda, która w tym roku wskoczyła do mojej kategorii wiekowej, tj. Asia Pomorska klepnie mnie po ramieniu i powie nara, ale to klepnięcie o dziwo nie następowało. Za to na nawijce widziałam już Kasię Jonio – dziewczyny, no zlitujcie się, ta ucieczka przed Wami będzie mnie sporo kosztować! No ale biegłam i uciekałam. Polewałam się wodą, uciekałam i biegłam. Wodą, wodą wodą.
Na każdej pętli zaliczaliśmy agrafkę z trzema podbiegami. Niesamowite, jak zagina się przestrzeń na takim triathlonie i jak taka górka za każdym razem staje się większa, sztywniejsza i dłuższa. Oj stawiało nas tam, stawiało! Zwłaszcza jak człowiek biegnie z balastem w gaciach, tj. z reklamówką pełną wody, która wcześniej (woda, nie reklamówka) była lodem w kostkach i która to z karku zsunęła mi się niżej i na tyłku zatrzymała udając brazylijskie pośladki. Przez nogawkę od stroju musiałam wyciągać te implanty, bo jednak ciążyły bardzo (szacun instagramerki!) – ale za to jaka ulga i lekkość potem!
Ratował cień, wolontariusze i woda na punktach. Ratowali kibice – z oklaskami i dopingiem, wodą ze szlaufa oraz domowym punktem odżywczym, z którego chętnie korzystałam, uprzednio upewniając się, czy to jednak aby na pewno nie wódka.
A biegło się niestety coraz ciężej. Na szczęście pogoni w postaci Asi i Kasi, przynajmniej na nawijce (która – wg moich karkołomnych obliczeń – kilka minut przewagi mi dawała) nie było widać, ba, to nawet Bożenka zaczęła wyprzedzać, co nie powiem, że dodawało motywacji i siły. Daleko to kuźwa jeszcze? Na 16 kilometrze stwierdziłam, że nie ma bata, nie wydarzy się tutaj już nic złego i choćbym na czworaka miała biec, dowiozę to wszystko do końca. I im było trudniej, im nogi miałam cięższe, a tempo biegu odległe od oczekiwanego, tym bardziej jednak cisnęłam i naginałam tę czasoprzestrzeń do przodu.
Wiedziałam, że 4 z przodu jest w zasięgu i nie zamierzałam tego odpuścić. Przedostatni kilometr, omatulu zaraz umrę, ostatni kilometr, kibice, walka i długa prosta do mety – dziękujemy organizatorom, że i tu było pod górkę!
Włączam swój finisherski uśmiech nr 3 – nie po to cierpiałam prawie 5 godzin na zawodach, aby teraz mieć brzydkie zdjęcia z mety! Przybijam piątki, pozdrawiam tłumy, przekraczam kreskę, wyłączam (wiadomix!) garmina i… I spektakularnie osuwam się na ziemię, tylko dzięki refleksowi wolontariuszy, unikając wyrżnięcia głową w asfalt, bo w porę mnie złapali. Nie tylko zaczęłam te zawody z (pływackim) pierdolnięciem, ale również tak je skończyłam – odpływając! Tempo biegu: 4:58 min/km (obiektywnie: marniutko; subiektywnie: dzielna dziewczynka), a ostateczny wynik na mecie: 4:57 (zadowolona).
Zajęłam ósme miejsce open, które było nagradzane 500 zł + oraz – dzięki skutecznej ucieczce przed dziewczynami – pierwsze miejsce w kategorii (oraz zajebiste butki biegowe Scott). Najbardziej cieszę się z faktu, że wróciła mi waleczność i że tak zajebiście pykło pływanie – teraz pracujemy nad powtarzalnością w wodzie, bo wiadomo, że taki jeden wynik jeszcze nic nie znaczy… Ale też martwię, że w przeciągu niespełna kilku tygodni „uciekło” mi gdzieś 15-20 watów na rowerze i tyle samo sekund/km w biegu. Halo, moje zguby! Gdzie jesteście? Mamusia czeka i tęskni!
Uwielbiam tę naszą triathlonową społeczność i klimat zawodów, który akurat w Suszu, jest totalnie niesamowity. Interakcja z ludźmi i kibicami, własne wewnętrzne wojny, wojenki, nakurwiające ze zmęczenia nogi, podnoszenie się i upadanie. Podziw i szacunek dla lepszych. Ten ból i ta ulga oraz radość na mecie! Jednak startowanie w zawodach to zajebista sprawa. Polecam bardzo!
Dzięki Trener Kuba za cierpliwość, spokój i wiarę. Dzięki ekipo TriWise za te czary mary w wodzie. Dzięki Immabee, że wyglądam i Radello, że jem. Dziękuję Miłosz, że jestem (szczęśliwa).
—
No i przypominam oraz gorąco zapraszam wszystkie dziewczyny na nasze Damskie triathlonowe zakończenie wakacji !