Na Hawajach czułam się królową życia. Niespodziewany slot, spełnione marzenie, wyprawa na drugi koniec świata, sponsor, niesamowici sportowcy i ich pojechane w kosmos maszyny oraz TA mityczna impreza. Ciary. Cieszyłam się jak dziecko, przeżywałam, chłonęłam, zapamiętywałam. Chcę tu wrócić mówiłam i już w myślach pisałam maila do trenera Kuby z planami, gdzie teraz i jak zawojuję świat w drodze po następnego slota. Bo jak wracać to oczywiście mocniejsza i szybsza. Że za ciosem pójdę, myślałam, będę cisnąć bardziej, intensywniej, lepiej! Po pierwsze poprawię bieganie, po drugie jeszcze fajniej wyśrubuję rower, a po trzecie to zrobię wreszcie coś z tym moim pływaniem, bo przecież czasem wstyd. Będę zbierać doświadczenie na dystansie IM oraz pobiegnę ten cholerny maraton w okolicach 3:40! Ja nie pobiegnę? Taki był wówczas plan. Który, po miesiącu z hakiem roztrenowania, skrupulatnie chciałam realizować.
Życie miało jednak na mnie inny pomysł. Wtedy wydawało mi się, że zły. Przeklęty. Że dramat. Dziś wiem, że najlepszy z możliwych. Życie bowiem kazało mi się zatrzymać.
Odpocząć.
Rozejrzeć się.
Posłuchać i poczuć.
Pomyśleć. Złapać oddech.
Kliknąć ;)
Czy faktycznie moim życiowym celem ma być pokonanie Ironmana w: 1:35/100 m kraulem, 35 km/h w siodle i maraton tempem 4:50? Czy naprawdę nadal chcę trwać w tym triathlonowym matrixie? Czy FTP, miejsce w AG i inne liczby mają być symulantem mojej radości oraz wskazywać bożenkową skalę szczęścia? Czy fiksacja na punkcie hawajskiego slota oraz bezmyślne wpatrywanie się we wskazania garmina przysłonić mają mi całą resztę? Czy nadal gonić chcę TEGO króliczka? Czy ja czasem nie chcę odpocząć. Zluzować. Spróbować czegoś innego. Jest przecież tyle pięknych miejsc do odwiedzenia. Tyle innych doświadczeń do zdobycia. Tyle różnych met do przekroczenia oraz kresek do wystartowania. Tyle wszystkiego innego niż Alii Drive!
No i troszkę zmieniłam zdanie. Oczywiście nie sama (mryg) i oczywiście nie diametralnie: triathlon to moja pasja, a ironman to mój dystans – helloł – ale jednak bardziej otworzyłam oczy i odważniej przewietrzyłam głowę. Mniej watów na kilogram, a więcej widoków, dzikiej przyrody i jej nieprzewidywalności. Mniej sprzętowego tiuningu, a szybsze nogi, silniejsza głowa i mocniejsze ciało. Mniej samotności długodystansowca, a więcej współpracy w teamie, wzajemnej pomocy i wsparcia. Mniej płaskiego, więcej gór. Mniej kalkulacji, więcej żywiołu i spontaniczności. Zabawa. Dystans. Więcej przygód!
Oraz wszystko to, co stare i sprawdzone czyli: praca, radość, rozwój, zdrowie, ludzie.
Stąd pomysł na swimrun (może wreszcie ogarnę jakoś to pływanie?) i jeden tylko start A: Ironman Emilia-Romagna we wrześniu. Poza tym kilka, sama jeszcze nie wiem jakich, spontanicznych zawodów i wypraw. Stąd odwaga, by wreszcie zostać morsą! Ja! Wyobrażacie to sobie? Największy zmarzluch triathlonowej blogosfery, wlazłam w lutym do tej lodowatej wody, i za drugim razem to wcale nie było już takie straszne (wiem wiem, bez zdjęcia na fb się nie liczy). Stąd fantastyczne, żeby nie powiedzieć szalone, plany triathlonowe i sportowe na przyszłość…
Nie będzie więc teraz tutaj dużo o odhaczaniu kolejnych treningów w drodze do ajronmeńskiej życiówki (choć obiecać hehe nie mogę) oraz o tym jaka to jestem pracowita, systematyczna i uparta w dążeniu do. Już się przecież opisałam. Oraz jakie mam FTP (marniutkie).
Małą Bo czeka teraz wiele dużych przygód. Innych. A celem na ten rok jest więcej luzu, zabawy i dystansu. Trener Kuba mówi, że przy takim nastawieniu wyniki też spoko będą (ja przecież nadal kocham trenować!), choć bardziej to myślę, że owszem będą, tak jak zawsze jest (jakaś) pogoda, ale who cares. Nie one są najważniejsze, nie biedny królik czy korony na stravie (BTW, można śledzić mnie tu, odtajniłam się). Droga się liczy. A moja zapowiada się… Ach! Jaka to będzie droga!
Uprasza się więc nie odlajkowywać.