Nie wiem jak to się stało (w zasadzie wiem, totalny brak czasu), ale nie było na blogu podsumowania marca i kwietnia (tzw. przystanków). I zapewne maja też nie będzie. Normalnie dramat blogerki. Dramat triathlonistki! Jeszcze ktoś uzna, że treningi nieopublikowane i nieopisane uważa się za nieodbyte i trzeba będzie powtarzać. Hmm, no w sumie nie mam nic przeciwko powtarzaniu, pytanie tylko kiedy.
A treningowo to naprawdę różnie się działo przez ten miniony czas. Bywało, że zadziwiałam samą siebie osiągami pływackimi i kolarskimi, a było też totalnie na odwrót, gdy nie szło totalnie nic. NIC. O bieganiu nawet nie piszę, tu cały czas jest ujowo, ale stabilnie :)
Pojawiła się choroba, która bardzo wybiła mnie z rytmu i przez długi czas nie pozwoliła wrócić na właściwe tory, było dużo pracy, którą pochłaniała energię należną mym treningom, co jakiś czas, ku przestrodze, odzywała się jaknoga. Był też epicki Neon Camp, gdzie z jednej strony zrobiłam kawał fajnej roboty, z drugiej jednak, odsypiałam go potem jak dobrą imprezę przez kilka następnych dni (straszna rzecz ta starość!) taka byłam zmęczona. Generalnie, nie był to idealny okres treningowy, taki jaki lubię, gdzie mam nad wszystkim kontrolę, gdy rozumiem pewien ciąg przyczynowo-skutkowy, gdy są postępy, które nakręcają mnie do dalszej pracy. Najważniejsze jednak, że był to okres w miarę przetrenowany i generalnie zdrowy! Oj, zaprawdę powiadam Wam, docenić to potrafi, jedynie ten, kto kiedyś utracił :) I że jednak frajda przesłoniła niepowodzenia i rzeczy, na które nie mam wpływu…
Marzec zamknęłam 37 godzinami treningów, kwiecień 60, maj wyjdzie podobnie (62), czyli generalnie nie ma na co narzekać. A jednak czuję jakiś niedosyt. I że tak naprawdę to niespecjalnie przygotowana jeszcze jestem do sezonu. Sezonu specyficznego, bo będą tylko trzy starty: dwie połówki i cel nr 1 na ten rok czyli IM w Kalmar. Bo nie chcę ryzykować kontuzją, a częste zawody sprzyjają przeciążeniom, bo zamierzam skupić się na tym, co lubię najbardziej czyli na treningach, bo 18 sierpnia wczesnym rankiem, chcę mieć pewność, że zrobiłam wszystko, by w miarę ogarnąć tego ajrona i pyknąć go z uśmiechem na ustach.
Brak startów kontrolnych (nie biegłam wiosennego półmaratonu z racji jaknogi), falujące samopoczucie na treningach, gdy te same zadania raz wchodzą aż miło, a innym z kolei rodzą się w prawdziwych bólach, troszkę stiuningowany sprzęt i przede wszystkim brak poczucia, że jestem gotowa – wszystko to sprawia, że ja naprawdę nie mam zielonego pojęcia na jakim jestem poziomie i czego się spodziewać. Niby taka doświadczona i ostartowana, a czuję się jak debiutantka, że zaczynam od zera. Z tą jednak różnicą, że wiem, że będzie bolało.
I nagle pstryk! Za 3 dni startuję w Mistrzostwach Świata na dystansie 1/2 IM w Samorin organizowanych przez Challenge Family. A ja czuję się jak wieloryb, wszystko mnie boli i mam wrażenie, że odnawiają mi się wszelkie możliwe kontuzje. No zajebiście. Niepewność, mnóstwo obaw, brak wiary, jakieś czarnowidztwo… Radość! Gdzie jesteś? Ekscytacjo? Tu jestem, chodź! Wolo walki! Przybywaj! Formo! Też mogłabyś zajrzeć! :) Kurde, no bez jaj! Niech mnie ktoś kopnie lub walnie w ten głupi łeb, bo coś tu się normalnie wszystko poprzestawiało.