Rzadko kiedy tak refleksyjnie patrzę w przeszłość, zastanawiam się, analizuję i dumam. Bliżej mi do pragmatycznego podejścia do życia: akcja -> reakcja; cel -> wykonanie; porażka -> płacz; sukces -> radość, tak jest znacznie prościej i szybciej. Ale czasem, zwłaszcza gdy dopada mnie jakieś cholerne wiosenne przesilenie lub ogarnia nostalgia, lub ktoś zada mi mądre pytanie lub dwa. To dumam.
Taka okazja do refleksji pojawiła się również za sprawą akcji „Kobiety na wagę złota”, która zachęcać ma dziewczyny do triathlonu, a dokładniej do startu w Super League Triathlon Poznań. I której to akcji zostałam skromną ambasadorką.
I tak sobie myślę, że oprócz tego, że trochę przemeblował mi życie ten triathlon, zmienił zasady planowania wakacji oraz strukturę wydatków, to jeszcze dał coś więcej. Jako kobiecie, jako człowiekowi, i ostatecznie jako sportowcowi też.
A co dał konkretnie?
1. Akceptacja siebie.
Długo by pisać i zagłębiać się w moją przeszłość. Czego zresztą wcale nie zamierzam czynić. Ale generalnie i w dużym uproszczeniu, całe swoje życie to ja przechodziłam w spodniach. W szerokich bluzach i innych tego typu workach, z których wystawały tylko końcówki rąk i nóg oraz wysoko, hen wysoko i w obłokach, głowa :) To nawet nie była walka z kompleksami, bo takowej wcale nie podejmowałam. To była absolutna negacja. Siebie, kształtów, figury z jej niedoskonałościami i doskonałościami razem wziętymi. Lubiłam w sobie tylko uszy (bo nie odstawały) oraz palce u dłoni (bo długie i smukłe). No, może jeszcze oczy, choć i tak zawsze wolałam je ukrywać za wielkimi przeciwsłonecznymi okularami. Wyjaśnię, nie byłam jakaś gruba czy coś, normalna taka, jak teraz. I nie, nie szukajcie zdjęć w archiwum bloga, by podejrzeć i porównać – po prostu nie ma zdjęć z tego okresu, nie chciałam się pokazywać.
Faceci będą się śmiać, kobiety (w większości) zrozumieją – ogrom kompleksów potrafi kurwa przedefiniować człowiekowi całe życie…
Lato było moim przekleństwem, gdyż trzeba było się ubierać na krótko: pomagały szerokie i lekkie bojówki, a w ostateczności długie spódnice. A jak już zaczęłam zarabiać, wyjazdy na urlop do chłodnej Skandynawii i wszędzie indziej, byleby tylko bez upału i nie trzeba było pokazywać nóg.
I nagle pojawia się bieganie. Pierwszy przełom – ubranie obcisłych leginsów (do dziś czuję się nieswojo i zawsze ubieram na nie jeszcze krótkie szorty). Oj, buk mi świadkiem, jak wiele było wewnętrznej walki i negocjacji z samą sobą… Aby to coś ubrać i wyjść tak do ludzi. Ale się udało, zaczęłam biegać w rajtuzach. A potem przyszło to nieszczęsne lato. To było już ponad moje siły i przez blisko trzy lata leginsy 3/4 były jedynym akceptowalnym kompromisem. Bez względu na temperaturę. Nigdy spodenki. Nigdy!
A następnie wymyśliłam sobie triathlon, w którym 1) trzeba pływać w stroju kąpielowym, 2) na szosie jeździć w krótkich gaciach, 3) a na zawodach wbić się w krótki (!) i obcisły (!!!) trisuit podkreślający wszystko to, czego nie powinien. Aaa! Nie wiem co było wtedy dla mnie największym wyzwaniem: nauczyć się pływać kraulem, wsiąść na szosę czy właśnie wypowiedzieć wojnę tym cholernym demonom. Do wody na basenie to pamiętam, najchętniej wchodziłabym rękawem/tunelem jak do samolotu, byleby nie paradować w stroju i by tylko nikt nie patrzył. Obwijanie się ręcznikiem, zasłanianie deską i innym sprzętem pływackim, chodzenie bokiem (serio!) – moja kreatywność wzbijała się na wyżyny swych możliwości. Na rowerze krótkie spodenki jakoś przełknęłam (większe dramaty przeżywałam z kaskiem), choć wpijające się w uda ściągacze czyniące z mych nóg roladę ustrzycką wcale nie ułatwiały sprawy. Ale za to usilnie pilnowałam, by nikt czasem nie jechał za mną (zostało do dziś) (może dlatego lubię wyprzedzać i drzeć „lewa wolna” ;)). A na zawodach? Cóż, najchętniej zostałabym w piance do samej linii mety.
Ale coś zaczęło się zmieniać… Nie było żadnego pstryk. Nie stało się to od razu. Z sezonu na sezon jednak, milimetr po milimetrze, te moje wewnętrzne bariery stopniowo kruszały. Może zorientowałam się, że przecież i tak nikt nie patrzy. Może z wkurwu, bo ileż można grzać się w tych leginsach za kolano. Ale głównie chyba dlatego, że po prostu zaakceptowałam. A moja uwaga przeniosła się na radość, którą mam z uprawiania sportu.
Zaakceptowałam. Doceniłam. Polubiłam nawet trochę (choć do miłości wciąż daleko, hehe, bez przesady), bo przecież to właśnie te parówki i to ciało pomagają mi być lepszym sportowcem. To za jego sprawą się rozwijam i przekraczam kolejne granice. Musimy grać do jednej bramki. Musimy się rozumieć i akceptować. Dbać o siebie! I to robimy. (Choć moja Mama akurat uważa odwrotnie i to, jak czasem mocno trenuję i wystawiam swe ciało na wysiłek i ból jest wg niej oznaką, że ja go wcale nie lubię i w ogóle nie szanuję, że to zachowania na granicy autodestrukcji mówi… Ale wiadomo, Mama).
Dziś nie chodzę bokiem i nie potrzebuję lotniskowego rękawa, by przemieszczać się do przodu.
Dziękuję ci triathlonie, że dzięki tobie zaakceptowałam. I że teraz ja i moje ciało stanowimy jeden zgrany team! Że ja to moje ciało, a moje ciało to ja. Jestem pewna że, nawet uwzględniając wiek, dojrzałość, inną perspektywę przez którą patrzymy na siebie i świat teraz i kilkanaście lat temu, jestem przekonana, że bez triathlonu, ta symbioza nie byłaby możliwa. Dzięki!
2. Cierpliwość
Jeszcze nie jest to cierpliwość, taka jakbym chciała. Wciąż łapię się na tym, że chcę już, tu i teraz. Ale jest to cierpliwość na skalę moich możliwości! :) Triathlon, oprócz tego, że nauczył mnie liczyć (długości, powtórzenia, tempa, waty, kilometry, przewyższenia oraz minuty/sekundy do końca serii) oraz gnać do przodu (wiadomix), nauczył mnie również czekać. Świetną lekcję z tego tematu otrzymałam od kontuzji. I już wiem, że w przypadku leczenia urazów, rehabilitacji i wychodzenia z kontuzji wolniej znaczy szybciej, i że kluczem do sukcesu są przede wszystkim czas i cierpliwość. Trudny czas. Ale już umiem go przetrwać bez większych dramatów.
Drugą lekcję cierpliwości dają mi treningi. „Chcesz być lepszym sportowcem, bądź cierpliwy” – napisała gdzieś Olga Kowalska i to jest teraz totalne motto mojego spojrzenia na sport. Jasne, można być pod wrażeniem spektakularnych i szybkich postępów, które robią inni. I pod takim wrażeniem jestem, szanuję i oczywiście szczerze zazdroszczę! Ale wiem, że akurat w moim przypadku, tylko cierpliwość może mnie uratować. Cierpliwość oraz systematyczna, mrówcza, bezfajerwerkowa na co dzień praca – to moje asy w rękawie!
Zajebiście tę cierpliwość ze sportu udaje mi się przekładać na życie cywilne i zawodowe. Umiem czekać. Nie podpalam się (no dobra zdarza się, ale już rzadziej). Potrafię patrzeć na rzeczy z bardziej odległej, spokojniejszej perspektywy. I nie histeryzuję jak kiedyś, gdy coś zawala mi plan i nie mogę go zrealizować zgodnie z pierwotnymi założeniami.
3. Rower
Nie wiem jak ja kiedyś mogłam funkcjonować bez rowerka. Dziś łączy nas totalna, nieograniczona, wprost bezwarunkowa miłość :) Rower jako środek lokomocji, rower do podjeżdżania na najpiękniejsze widoki świata, rower do wycieczek, rower do ścigania oraz przełamywania kolejnych barier. Rower do rozwijania siebie. Rower do radości i rower do bólu. Wszystkie jego oblicza lovciam! Oprócz saabów, żaden inny sprzęt nie wyzwala we mnie takich emocji i uczuć. Bez triathlonu, nie byłoby rowerka i tych wszystkich (skądinąd ciekawych) przygód z nim związanych.
Oprócz fajowych ludzi, którzy pojawili się w moim życiu za sprawą triathlonu, to chyba właśnie trzy najważniejsze rzeczy, które dał mi triathlon: przyjaźń z ciałem, cierpliwość i rower. Oczywiście jest też masa „pochodnych” oraz innych cech, które sprawiają, że jestem tu gdzie jestem. Umiejętność naginania czasoprzestrzeni i zarządzania czasem. Planowanie. Uzależnienie od rozwoju i wyzwań. Upór, ambicja i waleczność – to wszystko też współistnieje z moim tri, ale jednak było już ze mną wcześniej. Jedynie triathlon dał im się odpowiednio rozwinąć czyniąc je czasem albo moimi sprzymierzeńcami, albo jednym wielkim przekleństwem…
A Ty? Co Tobie dał triathlon? A może coś zabrał? (ja o tym może innym razem)