Wytłumaczcie mi proszę. Dlaczego człowiek stresuje się przed zawodami, podczas których zazwyczaj jest mega super turbo fajnie? A nawet jeśliby nie było, to przecież nie olimpiada czy walka o mistrzostwo świata (jeszcze). Po co stresować się czymś, gdzie człowiek sam się pcha, sam płaci i jeszcze pod to trenuje. I ponoć to lubi na dodatek! Bo ja nie za bardzo rozumiem ten ciąg przyczynowo-skutkowy. Podobnie zresztą jak kolejnego paradoksu, który im dłużej bawię się w sport, tym wyraźniej u siebie obserwuję. Najfajniejsze w tym całym triathlonie są bowiem dla mnie treningi i systematyczna praca, a nie starty i rywalizacja z innymi. Rywalizacja, której (więc co ty tu robisz dziewczynko) szczerze nie lubię. Ale z drugiej strony, te treningi bez skonkretyzowanego celu czyli zawodów, nie jarałyby mnie już tak bardzo, jeśli cokolwiek. Innymi słowy, bez wizji zawodów raczej bym nie trenowała.
Nie startować więc źle, startować – wcale nie lepiej. Chyba zaczynam się już w tym troszeczkę gubić. Albo za dużo myślę. Albo po prostu nie miałam pomysłu na wstęp do tej relacji. Ha! Teraz więc już spokojnie opowiedzieć Wam mogę wszystko, jak to w tym Kraśniku na dystansie olimpijskim było :)
Niestety treningi przed nie nastrajały mnie optymistycznie. Pływałam fatalnie, czasem to nawet i do tyłu jakoś, trener nie wierzył dopóki nie zobaczył nagrania :) I przytaknął. Starałam się go pocieszać – przecież to żaden sukces trenować utalentowanych zawodników i mieć z tego efekty. Wytrenować drewno, to jest dopiero wyzwanie! Biegałam jeszcze gorzej: ciężko, wolno i na tętnie miliard. Rower to w sumie sama nie wiedziałam jak jest, szosowałam sobie po górkach, bez przejmowania się watami i całą resztą. Optymizmu nie było. Miałam wrażenie, że zapomniałam już ten cały triathlon! A jeśli chodzi o podkręcanie tempa i osiąganie jakichś przyzwoitych prędkości, to amnezja totalna! Do tego ten stres. Upał. Ogólne zamulenie. Oj, nie wyglądało to dobrze.
Nie wyglądało dobrze tydzień przed, nie wyglądało lepiej w przeddzień zawodów. Na dwie godziny przed startem również nie było radykalnej zmiany, a ja tylko zadawałam sobie pytanie. Gdzie się podział ten fun? Gdzie jest zajawka? Gdzie radość? Przecież to lubisz. Bo, ogarnij się! To ma być fajne i nie jesteś tu za karę!
Dopiero widok znajomych mi i uśmiechniętych twarzy. Kilka głupich, a dla mnie bardzo ważnych, zdań wymienionych z innymi. Kilka miłych słów i przybitych piątek. I drgnęło. No wreszcie! Otworzyło się. Niech mówią co chcą i gadają, że waty i kadencja najważniejsze. Nieprawda. Ludzie. That is the spirit! Dzięki Wam triathlonowe ludziska.
No już!
A jak weszłam do skądinąd dość rześkiej i chłodnej wody Zalewu Kraśnickiego, to już całkiem się wyluzowałam i uspokoiłam. No. To jest przecież to! Uwielbiam tak bardzo! Dawać mi już ten triathlon! Już nawet rywalizacja wcale nie taka straszna, zaczynajmy już! No już! Już!
I zaczęliśmy. Start z brzegu, kilka susów do wody i… Znalazłam się normalnie w oku cyklonu jakimś. Ranyboskie, ale była poniewierka! Sierakowski rolling start i rothowe pływanie z kobiałkami uśpiło chyba moją czujność i pozwoliło zapomnieć czym tak naprawdę jest triathlonowa pralka. Jeb, łup, łubudu, jebut! Zero konwenansów, zero uprzejmości. Przez pierwszych kilka minut nie zajmowałam się niczym innym jak unikaniem ciosów i szukaniem dla siebie jakiejś pustej przestrzeni w tej kotłowaninie wysokich łokci, spionizowanych ciał i mocno pracujących nóg.
I kiedy już wydawało się, że jest ok, kiedy wreszcie mogłam zacząć płynąć swoje i rozglądać się za jakimiś fajnymi bąbelkami, uniosłam głowę i zobaczyłam przed sobą pustkę. Nic. Gładką taflę zalewu z widoczną hen daleko przede mną czołówką i żółtą boją kiwającą się na prawo i lewo. Żadnych nóg, które można złapać! Zero bąbelków, szok i niedowierzanie! Jak ja to kuźwa, drewno sezonu, popłynę teraz bez bąbelków? Zamiast się jednak martwić, postanowiłam się wkurwić. Nie będzie mi tu żaden brak bąbelków mówił jak mam żyć! I zaczęłam ile sił machać tymi moimi gałązkami. Pracować nogami. Mocno zagarniać i odpychać tę wodę za siebie. Fu, fu, fu. Wypiłam przy tym chyba z pół zalewu! Odczuciowo to płynęłam prawie jak 50-tki na basenie, a tu przecież miałam do pokonania 30 razy tyle. Ale dawałam radę! W połowie drugiego kółka znacznie już osłabłam, kilka osób mnie wyprzedziło, ale to już nie miało specjalnego znaczenia. Fu fu fu, dajesz Bo, bramka już tak blisko. 1550 m przepłynęłam w (tadam!) 26:34, średnim tempem 1:46/100m, sama samiutka! Co jest pierwszą (i nie ostatnią) jakże miłą niespodzianką dnia.
I kiedy już sobie powtarzam, że najwyższy czas nauczyć się wsiadać / wskakiwać na rower z T1 po ludzku, to potem przez pierwszy kilometr mijam ludzi jadących zygzakiem i siłujących się z zapięciem butów podczas kręcenia. I mi przechodzi :) Więc ja na spokojnie, biorę Czesława, wpinam się w pedały i ruszam do przodu.
Złość piękności szkodzi
Etap kolarski rozgrywany był w konwencji z draftingiem, organizator dopuścił też start na rowerach czasowych. Nie jest to bezpieczne i na pewno komfortowe dla (mojej) głowy, ale zdecydowałam się wziąć czasówkę, gdyż z reguły i tak jadę sama, a wiadomo – Czesław potrafi więcej. Na olimpijce jechaliśmy 4 okrążenia, każde w kształcie litery T (a więc trzy nawijki 180 i dwa zakręty na pętli), przy całkowicie zamkniętym ruchu drogowym.
Nie zdziwiłam się specjalnie, gdy na trasę wyjechałam sama. Gdzieś w oddali majaczyły się jakieś sylwetki chłopaków, postanowiłam ich dojechać, co też się udało po kilkudziesięciu sekundach. Chcąc zasygnalizować im, że oto jestem i że jest nas więcej, i że do roboty panowie, jedziemy dalej z tym koksem, wyjechałam na przód i zaczęłam prowadzić.
Jedziemy jedziemy. Nic się nie dzieje. Jedziemy jedziemy. Tak ok. 37-39 km/h jedziemy. Nadal nuda. Nawijka, zakręt. Dalej wszyscy jadą za mną. Ok, może się wstydzą dać zmianę czy jak, zjeżdżam więc na lewo, by wachlarzem przepuścić zmiennika. I nadal nic się nie dzieje. A panowie, akuku, posłusznie zjeżdżają za mną na lewo. Dobra, niech będzie, pociągnę jeszcze trochę, choć jest już dość mocno, za mocno, i naprawdę chciałabym chwilkę odpocząć. Ale jedziemy dalej i w dalszym ciągu się co? Tak! Się nic nie dzieje! Tak ok. 38 km/h jedziemy. Może ich urwałam i dlatego nikt się nie kwapi do zmiany myślę, ale kątem oka zerkam w tył, no są! Cały wagonik. Dziarsko pedałuje. Zjeżdżam więc znowu na lewo, pokazuję coś prawą ręką. I nadal nic. No to już nie wytrzymałam i mówię, może ktoś da zmianę, co? Cisza. Nadal nic. Powtarzam ciut głośniej i dosadniej. Kurwa, no bez jaj, czy może ktoś dać zmianę? „Już dobra dobra” słyszę zza pleców. Wyjeżdża łaskawca, daje zmianę i jedzie – siedzicie? – jedzie 32 km/h! Aaa! Oszaleję chyba od tego triathlona kiedyś! No znowu, już drugi raz podczas tych zawodów, się zdenerwowałam normalnie :) Wzięłam więc, depnęłam i już nie było wagonika, a problem zmian sam się rozwiązał.
I znowu więc sama, ale przynajmniej nikt już mnie nie irytuje. Tylko odpocząć nie ma jak. Z ulgą przyjmuję więc wiadomość, gdy na nawijce dojechali mnie chłopaki z Pawłem (dysk, dziubek, łyda) na czele i pozwolili zabrać się za sobą. Błędne było jednak założenie, że na tym kole, to ja sobie odpocznę i zbiorę siły na resztę wyścigu. Przez kilka pierwszych kilometrów było może nawet spoko, ale potem tętno 180 i walka o każdy centymetr, by nie odjechali za daleko. Trzymaj Bo, trzymaj! Nie puszczaj! Trzyyyymaj! I albo mi się zdawało, albo na serio tak było, ale Paweł na nawijkach oglądał się i jakby czekał, abym mogła dojechać… To było bardzo miłe, a nawet jeśli nie miało miejsca i tylko mi się zdawało, to i tak przefajnie! :) Dziękuję. Niestety nie było mi dane utrzymać długo tego zabójczego tempa (40-41 km/h, Paweł ostatecznie zrobił trzeci czas roweru), zwłaszcza, iż coraz bardziej zaczynało wiać, a ja w obliczu wiatru staję się po prostu totalnie bezradna. Mała i słaba, od razu siada mi psycha. Na szczęście udało się jakoś wyprzedzić mega dobre pływaczki (Olę i Agę), teraz tylko utrzymać to, lub jeszcze lepiej zwiększyć przewagę, by ze spokojem wyruszyć na bieg.
Łatwo powiedzieć. Utrzymać. I zwiększyć. Wiało wpizdu i tylko żal człowiekowi, gdy widzi, jak inni fajnie współpracują w grupie, a on musi walczyć z tym żywiołem sam. Dobrze, że jest choć Czesław. Na dodatek, tyle się działo podczas tego roweru, że zapomniałam o najważniejszym! Jeść! Spanikowana czy nie za późno, dopiero na trzecim kółku zjadłam żel. Nie odcięło mnie, więc tym razem się upiekło, zwłaszcza, że przed końcem etapu wsunęłam jeszcze jeden, ale raczej Bo nie rób już takich błędów w przyszłości, ok?
Nie licząc ostatnich 2 kilometrów, gdzie uczciwie współpracowałam jeszcze z jednym kolegą, to jednak większość trasy przejechałam sama. Mimo, iż średnia (36,2 km/h) może na to nie wskazuje (nawijki, wy suki!), to był dla mnie bardzo mocny rower. Czas: 1:06:50, a średnie tętno, o-oł, 170. Teraz tylko powiedz Bo, jak zamierzasz przebiec te 10 kafli w pełnym słońcu?
Jakoś to będzie?
Biegania obawiałam się najbardziej. Już wspomniałam, treningi szły fatalnie, jaknoga co jakiś czas również o sobie przypominała i to na bardzo dziwne sposoby (dziś nie zabolę tu, ale np. tam i tam i będę boleć, gdy siedzisz albo wchodzisz po schodach, a nie podczas biegu) (taka jaknoga). Upał zawsze zabiera mi 50% mocy, to mogła być naprawdę piękna katastrofa.
Postanowiłam więc po prostu biec – bez patrzenia na zegarek, bez trzymania się jakichś założeń tempowych. Biec i jakoś to będzie. Poza tym zawsze jest galołej i jeśli będzie taka potrzeba, nie zawaham się go użyć.
Jakież było moje zdziwienie, gdy wybiegając z T2, po mocnym rowerze, nogi wcale nie były z betonu? (przypomnę, żadnej zakładki w tym sezonie). I jakież było kolejne, gdy okazało się, że bieg w okolicach 5 min/km nie sprawia mi ogromnego problemu (przypomnę, żadnych kilometrówek i innych mocnych treningów od kwietnia; jedynie kilka przebieżek i podbiegów w sierpniu).
Generalnie cała byłam zdziwiona, że wcale nie takie straszne to bieganie! Ba, przez moment to myślałam nawet, że może jest szansa dogonić tę trzecią (Karolinę). Ale tylko przez moment tak pomyślałam :) Halo Bo, tu ziemia! I ten upał dzięki wylewaniu na siebie wody jakiś nie uciążliwy taki. Doping mijanych na agrafce współtowarzyszy cierpienia oraz oklaski kibiców wzdłuż trasy, również robiły robotę (dziękuję!).
Oczywiście nie, że pobiegłam to wszystko na lajcie, bywały minikryzysy oraz wewnętrzne dialogi nienadające się do publikacji, ale nie było źle i może to już najwyższy przeprosić się z tym bieganiem na dobre? Zwłaszcza, iż (chyba tak na zachętę), pobiegłam o minutę lepiej niż rok temu na tej samej trasie, i to jest normalnie zagadka dnia, jak tego dokonałam. Czas 49:05, średnie tempo 4:58, tętno takie same jak na rowerze, a nawet i niższe. Co tu się nawyprawiało?
Więc jak widzicie same miłe niespodzianki w tym Kraśniku. Zameldowałam się jako czwarta kobieta na mecie i chyba nawet życiówkę na dystansie olimpijskim zrobiłam: 2:25:28. Takie cuda! No może tylko jednej niespodzianki nie było – Triathlon Kraśnik jak zwykle (już od czterech lat) serwuje nam fantastyczną atmosferę, profesjonalną organizację, dbałość o szczegóły (uwielbiam), przeserdecznych wolontariuszy oraz budzących respekt sędziów (strach się nie posłuchać), którzy czuwają nad porządkiem i naszym bezpieczeństwem. Zaangażowanie wszystkich poziom master. Ludzie przyjeżdżajcie do Kraśnika! Widzimy się za rok.