I kiedy już przyszedł ten długo wyczekiwany, utęskniony i upragniony start w Herbalife Ironman Gdynia 70.3, to jakoś zalogować się do tego wszystkiego nie mogłam. Nie było stresu, nie było takiej wewnętrznej przedstartowej sprężarki, jakiś dziwny spokój był, a nawet rozluźnienie. Nie wiem czy to dobrze czy źle, ale chyba zdecydowanie wolę śmiać się przed startem niż trzęsącymi się rękami szarpać z pianką, fukać na wszystkich dookoła i zamiast radości, że mogę spełniać swe marzenia, tylko zdenerwowanie czuć i strach. Cieszyłam się ze spotkań z ludźmi, czasem i czerwieniłam ze wstydu jak zaczepiali mnie (wtedy jeszcze) obcy, czy to ty jesteś Bo, że czytam bloga i zagłosowałem na Roth :) i że powodzenia. Kibicowałam na sprincie. Na spokojnie analizowałam całą procedurę strefy zmian, gdzie po raz pierwszy do czynienia miałam mieć nie ze skrzynkami, tylko workami i to dwoma, rozwieszonymi na końcach strefy. Po samochodowym objeździe trasy kolarskiej dość chłodno i pragmatycznie przyjęłam do wiadomości, że życiówki w Gdyni nie będzie, wręcz przeciwnie walka o wynik w okolicach suskiego wyniku będzie teraz sporym wyzwaniem. Opanowanie, skupienie, spokój.
Tak naprawdę dopiero w niedzielę rano, gdy szliśmy w kierunku strefy zmian, to mnie łupnęło. Dokładnie o 6:49 (zarejestrowałam czas, bo oczywiście poinformowałam o tym mój support team w postaci Krisa, Błażeja Suchą Szosą i Iski) – poczułam gula w gardle oraz dziwne skręty w brzuchu. Zaczęło się. O matko! Jak ja zrobię tę połówkę ajrona? Pomylę worki! Rower pojadę na hamulcu, a na bieganiu odezwie się biodro i pasmo! Na dodatek zerwał się wiatr, a słupki na meteo, które zazwyczaj są błękitne i sięgają linii 5 m/s, na niedzielę zrobiły się wielkie, ogromnie zielone, a informacja o porywach zaczęła wychodzić poza skalę. Zajebiście, niech będzie jeszcze tsunami, psia mać! Aaa!
Organizacja oraz widok całej strefy zmian, a także startu i mety robiły piorunujące wrażenie. Wielkie to wszystko, kolorowe, pięknie opisane i ogrodzone. A dookoła szwendający zawodnicy wraz z rodzinami oraz wolontariusze. Noo, fajnie jest być triathlonistą. Zajebiście, że tu jestem.
Foch na pływanie
Startowaliśmy falami. Na początku PROsi, potem już my – bohaterowie, podzieleni wg kategorii wiekowych. Wszystkie kobiety (razem z męską młodzieżą do lat 29) startowały o 8.10. Oj, była na początku pralka, mimo iż nie ustawiłam się ani na początku, ani w środku. A panowie nie byli dżentelmenami. Sporo kopniaków upłynęło oraz kuksańców w bok, zanim znalazłam miejsce i mogłam płynąć swoje. Trochę też na pałę i za wszystkimi, bo słońce oślepiało i nie za bardzo widać było boje.
Najciekawsze jest to, że do nawrotki płynęło mi się rewelacyjnie! Czułam wodę, chwyt, porządne pociągnięcie, machałam tymi rękami dynamicznie, mocno pracowałam! Naprawdę miałam wrażenie, że płynę dobrze i przemieszczam się znacznie szybciej niż inni dookoła. Jakże błędne było to odczucie! Bo robiłam to bardzo źle i wolno… Nie ogarniam tej dyscypliny, wcale… Po nawrotce zaczęły się boczne fale, pogubiłam rytm, skosztowałam słonej wody, masakra. I jedyne co miałam w głowie, to jak ja kurde długo płynę. Płynę i płynę. I niech to się już skończy.
Etap, którego byłam w zasadzie najbardziej pewna i w którym liczyłam na sub35 min, popłynęłam ponad 2 minuty dłużej. Nie wiem dlaczego, nie wiem jak, nie rozumiem. Usprawiedliwia mnie trochę dystans, Garmin złapał prawie 2100 m (nawigacja głupcze!) (średnio 1:47 na 100 m) – ale nie zmienia to faktu, że popłynęłam bardzo źle i poniżej wszelkiej krytyki. Chyba naprawdę – mimo całej mojej zajawki na wodę – zostawię to pływanie w spokoju i wezmę się za rzeczy, z których mam większy zwrot z inwestycji i bardziej widoczne postępy… Foch.
Wiatr ty suko!
Mentalnie byłam dobrze przygotowana na trasę kolarską. Mentalnie. Powiem więcej, przygotowana w tym aspekcie byłam nadzwyczaj dobrze. Górki nad morzem? No proszęcię. Co wy wiecie o górkach. Myślałam. Te lamenty o rzekomej trudności trasy kolarskiej są na pewno przesadzone, a ja miałam się jedynie przyjemnie rozczarować na ich widok, że to tylko takie małe wzniesienia i hopki. No nie rozczarowałam się kurde. Wcale. Faktycznie góry były dość spore i w sumie dobrze, że ostatnio trochę przewyższeń u siebie na czasówce zrobiłam.
Z technicznym przygotowaniem było już jednak znacznie gorzej. Chcąc pojechać ten rower na przyzwoitym poziomie, trzeba się było wykazać sporymi umiejętnościami. Wchodzenie w zakręty, (moje przekleństwo) zjazdy, kadencja na podjazdach itp. Jestem dopiero na początku swego kolarskiego rozwoju i wierzę, że ciężka praca pozwoli mi w tym obszarze znacznie się poprawić. Oj, zabrzmiało jak jakieś oświadczenie prasowe, ale uwierzcie mi, jest nad czym pracować i z czego urywać! A tak w ogóle to okazało się, że wcale nie górki czy zakręty były naszym, a przynajmniej moim, największym rywalem na niedzielnej trasie…
Jedyną zaletą kiepskiego pływania jest to, że potem człowiek wyprzedza innych na bajku. I dobrze to robi na głowę. Jedna dziewczyna, następna. Cześć Magdalena, Cześć Alicja, O! Agnieszka, ale musiałaś dobrze popłynąć skoro tu jesteś! Sorki Katarzyna, ale wyprzedzam, muszę gnać. Tak sobie mówiłam w myślach. Do momentu, jak to mnie nie minęła taka jedna Ewa. Ewa, za którą to w Bydgoszczy ponoć woziły się pociągi i teraz ja już wszystko dobrze rozumiem dlaczego. Ale ta dziewczyna jeździ i jak zjeżdża! Od razu mi się coś w głowie odblokowało, ba nawet spodobała mi się ta prędkość i puściłam się w pogoń za jej zielonym kaskiem. Generalnie na trasie kolarskiej mijałyśmy się chyba ze cztery razy. Ona mnie na zjeździe, ja ją hyc na podjeździe i zabawa zaczynała się od nowa. Wtedy pamiętam, pomyślałam sobie, że zajebisty jest ten sport i rywalizacja. Że pozwala przełamywać bariery, odkrywać nowe pokłady siły i motywacji oraz jeszcze mieć z tego zajebistą frajdę i radochę.
Góra dół. Góra dół. Zakręt, skręt, hopka. Góra dół, długa prosta. I znowu zakręt i niekończący się podjazd. Skręt i hopka. Nie było nudno na trasie kolarskiej. A jazdę wszystkim dodatkowo uprzyjemniał wiatr. Ale nie taki wiaterek co lekko chłodzi kark czy delikatnie muska po policzkach. I nie taki wiatr ulubiony co zawsze wieje w plecy. Niestety. To był wiatr wiatrów! Wietrzysko! Wichura jak z obrazów Turnera. Armagedon normalnie. Żyć się odechciewało tak wiało, a co dopiero kręcić i to z jakąś przyzwoitą prędkością. Były momenty, że musiałam jechać minimum półtora metra od skraju drogi, bo tak mną miotało na boki i chwila moment w rowie był wylądowała. Najgorsze były nieosłonięte niczym proste. Na trasie, gdzie normalnie mogłabym cisnąć w okolicach 38 km/h, jechałam ledwo 30. Ze łzami w oczach. Z wysiłku, wkurwu i bezradności. Najchętniej bym się wtedy zatrzymała, cisnęła Czesławem w bok, usiadła na skraju drogi i zapłakała nad swym losem. Bidulka. Oprócz trzymania wysokiej kadencji i składania się niczym jogin na kokpicie, nie miałam sposobu na ten wiatr. Nie miałam siły. Wydedukowałam, że dlatego on tak mną poniewiera, bo taka duża jestem! I nawet jakiej bym oreo pozycji nie przybrała to i tak zawsze pozostanę żaglem. Wielkim, samotnym, gnębionym podmuchami, przegranym w tej nierównej walce z wiatrem żaglem… :)
Ale ale, żeby nie było, że narzekam. Pojechałam to najlepiej jak potrafiłam. Całość na 81% tętna maksymalnego – czyli mocno. Na 90-kilometrowej trasie (przyznam, że w okolicach 80-go marzyłam, by było coś niedomierzone i by ta walka już się skończyła) z przewyższeniem ponad 700 m, ukręciłam średnią 32,4 km/h. Byłoby szybciej, gdybym mniej hamowała na dwóch zjazdach, ale i tak muszę przyznać, że w tym obszarze naprawdę się poprawiłam! Brawo Bo! Jak tak dalej dobrze pójdzie, to za 30 lat na luzaku zjeżdżać będziesz po 70 km/h! Już się wszyscy nie możemy doczekać!
Kupa radości
Jakież było moje zdziwienie, gdy wybiegając na trasę biegową 30 m przed sobą zobaczyłam… Ewę. Noo, powtórzyła się sytuacja z roweru, fajnie. I znowu razem, raz jedna z przodu, raz druga. W ogóle to bieg – pomijając nieprzyjemny incydent, który wydarzył się w okolicy 15 km – to była zajebista sprawa. Oczywiście nie biegło mi się jakoś specjalnie lekko, rower zrobił swoje, ale w porównaniu z Suszem, to ja istną młodą gazelą byłam! :)
Na początku oczywiście za szybko (aj, spróbuję i zobaczę czy uciągnę po 4:50) (no nie uciągnę), ale potem wszystko w okolicach 5:00-5:15 – to jak na moją obecną formę/nieformę – to jest mega wyczyn! Pomagali kibice. To co urządzili nam na podbiegu na Świętojańską, to co czekało w okolicy plaży i strefy zmian – normalnie ciary jak wspominam. Z pięćset razy, a nawet pięćset plus, usłyszałam „dajesz Bo!”. To było NIE-SA-MO-WI-TE! Dziękuję!!!
I teraz musimy przejść do mniej przyjemnej części relacji. Takiej bardziej naturalistycznej :) Kto mnie zna lepiej, ten wie, że przyjęte w środowisku sportowym za całkowicie normalne i na miejscu tzw. rozmowy o kupie, w moim odczuciu wcale takie nie są i generalnie nie lubię o tym gadać. Nie i już. A tu teraz, o losie, na blogu muszę co nieco opisać. Się (nomem omen) porobiło!
Otóż od około 14 km, do którego biegło mi się całkiem fajnie i przyzwoicie, zaczęło się coś w brzuchu dziać. Nie tyle kolka (ta też była), tylko jakieś dziwne skręty kiszek. Bolesne, nieustępujące i uporczywe. Coraz dobitniej wskazujące, że nie dowiozę tego do mety i że konieczna będzie przerwa na tojka. Próbowałam walczyć i liczyć, że się wchłonie :) Niestety nie dało rady. I jak teraz mówię, że nie dało rady, to naprawdę nie dało… Pierwszy raz w życiu, musiałam skręcić w bok na zawodach. Ehhh, straciłam 2,5 minuty, których niestety nie nadrobiłam, mimo iż rzuciłam się w pogoń jak głupia. Trochę żal, ale co zrobię jak nic nie zrobię… Pocieszające są dane z Garmina mówiące, iż średnie tempo ruchu na tym półmaratonie to 5:05 (z nieszczęsną przerwą 5:12) zrobione na 88% tętna maksymalnego, czyli znowu – nie było obijania. Cichy cel na przyszły rok to (psst, morda w kubeł) machnąć ten dystans w 4:40, ciekawe czy do osiągnięcia :)
Zawody zakończyłam z wynikiem 5:19:01. Wielki niedosyt – zwłaszcza z powodu kiepskiego pływania i tych nieszczęsnych przerw na biegu. Wiatr niby na wszystkich dął tak samo, ale mam wrażenie, że ja wybitnie byłam wobec niego bezradna. Ale nawet ten niedosyt nie odebrał mi ogólnej radochy z zawodów. Interakcja z kibicami, przeplatanki z Ewą (gratulacje za kosmiczny wynik!), epicki i odbierający wszelkie zahamowania, szaleńczy niemalże finisz! A na koniec informacja, że mimo wszystko udało się wskoczyć na podium – tracąc do drugiej dziewczyny (Amerykanki) zaledwie półtorej minuty, ehh, gdyby nie te przerwy w biegu… Pudło na takiej imprezie, piękna statuetka z mitycznym „M” na środku, dekoracja wśród tylu wybitnych sportowców – tego nikt mi nie odbierze, jest moje!
Nie będę pisać o incydencie z pinezkami, które jakiś idiota rozsypał na trasie kolarskiej niwecząc tym samym szanse na dobry wynik wielu wybitnych zawodników oraz narażając nas wszystkich na realne niebezpieczeństwo, bo mi się radosna relacja popsuje. Karma wraca zły człowieku, pamiętaj i bój się teraz każdego swego kroku.
Herbalife Ironman Gdynia 70.3 to wspaniała impreza. Oczywiście, możecie mówić, że komercja, wielki biznes, że zarabianie na próżności i pozerstwie zamożnych triathlonistów, że kasa kasa kasa. Mówcie. Jednak z całą świadomością tego blichtru i efekciarstwa, szalenie się cieszę, że tam byłam i nie żałuję żadnej wydanej na ten jarmark złotówki. Był prawdziwy sport, uczciwa rywalizacja (ani jednej parówy nie widziałam, czujecie?) niezwykłe emocje, świetna oprawa i organizacja na najwyższym poziomie. Cudowni ludzie po wszystkich stronach barykady! Wprawdzie za rok raczej nie przyjadę już do Gdyni – cel mam inny i jeszcze bardziej kozacki – ale jest to impreza, którą raz w życiu trzeba zaliczyć i jeśli się wahacie czy warto, to warto. I nie mam od tych zaleceń żadnej prowizji…
A szkoda, bo na pewno kogoś tu przekonałam :)