Było 5 miesięcy, potem trzy, nagle dwa tygodnie i buum zostały cztery dni. A pojutrze już tylko dwa. I nastąpi. Jeden z trzech najbardziej wyczekiwanych startów tego roku. 1/2 IM w Suszu.
Jak jest? No dziwnie jest. Przede wszystkim i na pewno to ja się cieszę, że dotrwałam do tego startu (tfu tfu, mam nadzieję, że nic się już nie wydarzy do niedzieli). W zdrowiu, bez złamań i głupich kontuzji. Że z jaknogą wreszcie się dogadujemy jakoś (w sensie łaskawie pozwala mi biegać), że na rowerze fajnie jest i że generalnie to ja naprawdę lubię trenować i fantastycznie, że mogę to robić! O pływaniu może tylko pisać nie będę, sinusoida tego związku jest dla mnie wciąż wielką, nieodgadniętą, niepoddającą się żadnym przewidywaniom oraz prawidłowościom hydrozagadką.
Start w Białce bardzo mnie nakręcił. Dodał trochę wiary w siebie, zmienił oczekiwania, podniósł poprzeczkę. Tak trochę wbrew mnie to zrobił. Nie lubię. Wpędzając w niepotrzebny stres, określając ambitne założenia startowe, snując nierealne wizje. Zaczęło się motanie, kalkulowanie, sprawdzanie, wymyślanie. Wszystko kręciło się wokół triathlonu i zbliżającej się rywalizacji, a ja czułam, że powoli tracę nad tym kontrolę, choć równocześnie jakąś taką dziwną przyjemność mam z trwania w tym podgorączkowym stanie i nawet go podkręcania. Coś jak ukąszeniem komara. Wiesz, że nie można drapać, że nie, że będzie tylko gorzej, że spuchnie i swędzieć będzie coraz bardziej. Ale jednak drapiesz i jest to mega zajebiście fajne.
Tak więc drapałam ten triathlon. Dużo trenowałam, jeszcze więcej myślałam i kalkulowałam. A im więcej drapałam, tym bardziej swędziało. Złe to było, takie niezdrowe. Mimo zmęczenia robiłam zaplanowane treningi, zamiast książki czytałam enduhuba, a na świat nie w różowych tylko w tych facebookowych granatowych barwach patrzyłam. Niechcący zgubiłam 3 kg, dobrze że się zorientowałam, a bardziej to moje spodnie się zorientowały, bo ja nie zwykłam się ważyć, sporadycznie tylko, i szybko udało się wdrożyć słodki plan naprawczy. Z powodzeniem wdrożyć. Mniam.
Na szczęście przestałam drapać. Z pomocą MKONa przestałam, że też ten człowiek jednym kuksańcem, potrafi nawrócić człowieka na właściwe tory. Dziękuję. Po ukąszeniu nie ma śladu, no może malutki, czasem go pomiziam tylko, a i tak bardzo krótko i niewinnie. W głowie mam spokój (nie mylić z pustką), a na niedzielę czekam z ekscytacją i radością, a nie paraliżującym strachem i jojczeniem. Normalnie, nie mogę się doczekać tego Szusa!
Choć oczywiście, jakby ktoś chciał posłuchać, to pojojczyć mogę. A jakże. Mam tu cały arsenał do wystrzelania. Czy się zregeneruję do niedzieli po ostatnich dwóch naprawdę mocnych tygodniach. Abym tylko jeść nie zapomniała podczas jazdy. Jak wymienię bidon na rowerze bez zatrzymywanki. Obym gumy nie złapała, bo mam tylko jakiś dziwny uszczelniacz do szytek, którego obsługę z youtuba jedynie znam. Czy bąbelki w pływaniu dorwę. Żeby nie padało na etapie kolarskim. I czy przejadę na petardzie aż 90 km. Ciekawe czy znowu coś pomerdam z zegarkiem. Pulsometr zakładać? A na biegu ómierać będę bardzo czy tylko trochę i na którym kilometrze nastąpi zgon. To tylko próbka moich jojczeniowych możliwości.
No to jak w końcu jest Bo? Entuzjazm, pokora wobec dystansu oraz wiara, że zrobiłam dużo i chyba najlepiej jak na chwilę obecną mogłam i potrafiłam. Teraz tylko przy odrobinie szczęścia i dobrego wiatru pozbierać to i ułożyć w całość. Ciarki na plecach i ekscytacja, że będę na tak dużej, legendarnej imprezie i że na pewno trącę się (niechcąco) plecakiem w strefie zmian z jakąś gwiazdą lub innym PRO wymiataczem. Ciche (oczywiście, że ambitne też) założenia startowe, o których celowo tu nie piszę, gdyż nie chcę i nie potrzebuję presji. Już dość się nadrapałam sama. Gotowość na ból, przesuwanie ścian i walkę z samą sobą. YES! Taka właśnie jadę do Suszu!
Więc jeśli przypadkiem jesteś kioskiem stojącym gdzieś na trasie, to może lepiej kioskuniu, stań sobie w tę niedzielę gdzie indziej :)