O tym co działo się przed zawodami Białka Triathlon można poczytać tutaj. Teraz już może wreszcie przejdźmy do szczegółów.
Po raz pierwszy w życiu miałam na triathlon założenia startowe! Ja! Założenia! Patrzcie no, jaka dojrzała i roztropna zawodniczka. W sensie, że oprócz przestrzegania podstawowej zasady, aby się nie wypierdzielić, miałam też inny cel. I owo założenie startowe brzmiało: dzida na rowerze. Bez oszczędzania się, bez kalkulowania, bez wymyślania, że trzeba jeszcze siły na bieg zostawić. Chciałam po prostu sprawdzić jak szybko, jak długo i mocno potrafię na rowerze wytrzymać. Oraz wreszcie zdobyć wiedzę o swoim kręceniu i mieć jakieś odniesienie, by móc już potem w przyszłości realnie operować cyferkami. Powiecie, ale to przecież na treningu wszystko sprawdzić można, a ja odpowiem, że wcale to nie takie proste i wcale nie oczywiste, jakby się mogło wydawać.
Po pierwsze to ja mam wszędzie (z) górki :) No dobra, może nie wszędzie, odkryłam ostatnio nawet fajne płaskie trasy w okolicy, ale jednak jeżdżę głównie z jakimiś przewyższeniami. A po drugie. To nie takie proste rozpędzić się do 38 km/h na ulicy pełnej samochodów, nieznanych zakrętów oraz dróg podporządkowanych, z których miejscowe paniska wyjeżdżają bez żadnego ostrzeżenia, a inni kierowcy (a zwłaszcza, sory, sprawdzone info, kierowniczki) jeżdżą bez wyobraźni i poszanowania praw innych uczestników ruchu. I jeszcze tę prędkość utrzymać. Jest wprawdzie trenażer, ale osiągi na nim wykręcane (bez pomiaru mocy) też nie są i nie mogą być żadnymi wyznacznikami. Generalnie to człowiek jeździ na tym rowerze, trenuje, pot wylewa, zalicza kolejne setki kilometrów, ba, nawet Garmina oraz konto na Stravie ma, a i tak nic o swojej formie nie wie. Taki kolarski lajf. Więc trzeba to po prostu na zawodach sprawdzić.
Założenia założeniami, ale i tak człowiek taki głupi, że kiedy opanował już złożenie sprzętu w strefie zmian (poszło nad wyraz gładko i bez problemów) (najnowsze odkrycie to przygotowanie otwartego paska z numerkiem na ramie) (zawsze do tej pory, nie wiedzieć czemu, ups klamra była zamknięta), tak więc mimo założeń, że przede wszystkim rower, to kątem joka oka :) rozpoczęłam obserwację dziewczyn, z którymi przyjdzie mi rywalizować. Ta to, ta tamto, ta siamto. Kurde no, muszę się tego wyzbyć! Muszę nauczyć skupiać się przede wszystkim na sobie, wyłączać od całego przedstartowego zamieszania i rytualnego mierzenia wszystkich konkurentów wzrokiem. Zadanie domowe na Susz. Proszę mnie potem sprawdzić i rozliczyć.
BOmbelki
Na przedstartowej odprawie (na podium przysiadłam sobie, bo w cieniu) (przypadek?) dowiedziałam się jak mamy płynąć, co nieco o trasie rowerowej i że bieg po lesie, o czym zresztą wcześniej już wiedziałam. Zaczęłam wdziewać piankę (zawsze mam wrażenie, że przytyłam jak ją ubieram) i ochoczo przystąpiłam do rozgrzewki. I tu przyznaję, udało mi się już odciąć od innych, chyba nawet jakieś skupienie pojawiło się, potem ekscytacja oraz myśl, że fajowo, że znowu mogę to robić i tu być. A woda była przeboska. Nie za ciepła, nie za zimna, czysta, o dobrej widoczności, gdzieniegdzie tylko z jakimiś szuwarami, w które oczywiście też udało mi się zaplątać. Start z brzegu, przepuściłam ścigaczy i sama zajęłam miejsce w drugim/trzecim rzędzie (a co) czekając na wystrzał.
BUM, start na Garminie i lecimy. Oczywiście, że – mimo wspomnianych założeń – chciałam to popłynąć szybko, kto by nie chciał, wszak to zawody i wszyscy się ścigamy. No ale na początku jakoś wyraźnie nie szło. Widziałam tylko oddalającą się z prędkością światła czołówkę, co bynajmniej nie działało dobrze na moją psychikę… i bałam się odwrócić, aby nie potwierdziły się moje obawy, że jestem już na końcu całej stawki. Płynęłam, ale jakoś bez specjalnego przekonania i pamiętam, że z wyraźnym odczuciem, że za wolno. Co jest? Bo! Ogarnij się! Popraw technikę, znajdź nogi, w których mogłabyś popłynąć. Ogień! A nie jakieś tam jojczenie, że wolno. W międzyczasie wyprzedziłam kilka osób, co dało mi dodatkowego powera i więcej wiary w siebie, a potem, tak jakoś w połowie dystansu…. A potem… los zesłał bąbelki :) Bąbelki idealne! Szybkie, ale nie za bardzo, więc dawałam radę się utrzymać. Bąbelki świetnie nawigujące i ciągnące mnie to przodu, w których dzielnie dopłynęłam już do brzegu. Panie Tomaszu! Dziękuję. Wg Garmina 920 m pokonałam w 15:49, co daje 1:43 na 100 m. Jestem zadowolona i dumna! Oraz oczywiście chcę szybciej!
BOski Czesio
Teraz tylko nic nie pomerdać w strefie zmian i lecimy ogniem z Czesławem. Nie umiem jeszcze wsiadać na rower na bosaka i zapinać butów podczas jazdy. I nie wiem kiedy się nauczę, choć zgadzam się, na zdjęciach wygląda to kiepsko. Jak się nauczę, to się nauczę! A jak się nie nauczę, to nie. Więc jak na królową Bo przystało – dostojnie, tradycyjnie i na stojaka, uśmiechając się pod nosem, wsiadłam na Czesława niczym na Wigry 3, klik klik i ruszyłam do przodu. Ahoj przygodo!
Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku metrach poczułam, że coś obciera w tylnym kółku szu-szu, a przecież dokładnie wszystko wcześniej sprawdzałam, osłuchiwałam i oglądałam! Psia mać! Wyraźnie czuję opór! Próbuję hamować mając nadzieję, że jakaś dowcipna trawka czy inny paproch, który się tam dostał, odczepi się, niestety bez skutku. Zmiany biegów – również nie przynoszą rezultatu, nadal coś tam świszczy. Co robić? Co robić. Myśl Bo myśl.
I wymyśliłam, że pomartwię się tym później. Może to coś się odklei, może samo naprawi, poza tym ja i tak się nie znam, więc co to da, że zsiądę z roweru i zacznę się temu kółku przyglądać. Cisnąć trzeba, a nie przejmować się takimi błahostkami! A to świstanie to w sumie niezły rytm mi nadawało szu-szu i miałam wrażenie, że również skutecznie komunikowało tym z przodu, że z drogi śledzie, lewa wolna, Bo jedzie.
I po uporaniu się z tym jednym problemem szu-szu, pozostało mi jeszcze tylko Garmina na nadgarstku lekko przekręcić, by móc dokładnie widzieć z jaką prędkością jadę. I co się w tym momencie stało? No nacisnął się LAP, który zgodnie ze swym przeznaczeniem w funkcji Multisport przełączył „mnie” do T2, że już koniec roweru. Nosz kurza twarz!!! Co teraz? Skąd ja będę wiedzieć jak jadę? Szu-szu. Coś tam zaczęłam macać ten zegarek (a przypomnę, że cały czas jadę już na leżaku z prędkością w okolicach 35 km/h), przełączyłam na bieg i stwierdziłam, że pierdolę to, zostawiam jak jest, nie kombinuję, bo przecież tu cisnąć trzeba, a nie bawić się zegarkiem. On za mnie nie pojedzie. I tak jechałam sobie na rowerze szu-szu z zegarkiem odmierzającym tempo biegu i bzyczącym mi na nadgarstku co kilometr. Grażyna triathlonu, no cześć.
Najważniejsze jednak, że mimo tego obcierania w kółku i braku kontroli nad tempem, jechałam i – jak się potem okazało – całkiem szybko jechałam. Na wertepach i dziurach (były w sumie w czterech, całkiem niekrótkich odcinkach), ostrzejszych zakrętach oraz na nawijkach w górnym chwycie, a tak to cały czas oreo. Ojejku, jak mi się fajnie jechało. W sensie, że oczywiście ciężko było i w udzie zapiekło nie raz, ale jak już się zalogowałam do tej jazdy, to przepadałam w niej na dobre. Kurde, boski mam ten rower. Sam jedzie. I taki wygodny! Wyprzedzałam, robiłam te dziwne miny z wysiłku niczym PRO i śmiałam się z siebie w duchu, że głupia Bo, czego ty się bałaś, skoro to takie zajebiste. Jedna dziewczyna minięta, następna i potem kilku panów. A gdy przed nawijką mijałam się z chłopakami z czołówki i gdy stwierdziłam, że o-oł wygląda na to, że już żadnej laski przede mną nie ma i że chyba jestem pierwsza, to zyskałam dodatkową moc i siłę. Czesiu, tylko tego nie spierdolmy, dobrze?
I jechaliśmy. Z wiatrem jak na dopingu, pod wiatr z nieco mniejszą werwą, ale cały czas tak jak chciałam i zgodnie z założeniami. Pełną dzidą. Jedyne co psuło mi frajdę z tego całego ścigania to widok draftujacych parówek. No kurwa! Bo naprawdę się wkurzyłam. Odrobinę przyzwoitości i uczciwości! Panowie! I Panie! Że myślicie jacy to jesteście cwani i sprytni, że na kole się powieziecie i na endo wyjdzie fajna średnia? Że będzie się czym chwalić na fejsbuku? Że zajmiecie 23 a nie 29 miejsce. To może od razu proponuję silniczek zamontować – wskoczycie do TOP 17. Drafting na zawodach w konwencji bez draftingu jest oszustwem. I dla mnie, drogie parówki – bez względu na wasze tłumaczenia – zawsze będziecie kłamcami i oszustami. Koniec kropka.
Na czym to ja skończyłam? Aha, aby tego nie spierdolić. Wiedziałam, że rower idzie mi dobrze. Mimo szu-szu i mimo wkurwu na parówki. Włączony w Garminie tryb biegania informował, że kolejne kilometry pokonuję w 1 minutę i 36 do 40 sekund. Niestety nie potrafiłam (i wciąż nie umiem) obliczyć jaka to średnia, wiedziałam jedynie że 2 minuty to 30 km/h :) Czyli jest dobrze. Powoli zaczynałam kalkulować, czy jest szansa, aby dowieźć to pierwsze miejsce do całej mety zawodów, a nie tylko do T2. I wymyśliłam, eureka, że nie ma innego wyjścia, jak cisnąć rower mocno do końca, by wypracować nad dziewczynami jeszcze większą przewagę.
Trasa rowerowa miała ok. 42 km. Pokonałam je w 1:10 minut, co daje średnią ok. 35,5 km/h. HYC! I coś czuję, tak w głębi serca czuję, że ja chyba potrafię jeszcze szybciej…
Nuda panie
Trasa biegowa nie była specjalnie łatwa. Crossowa, trochę przez las, miejscami w dość grząskim piachu, a dla niektórych to nawet i na orientację (mryg) (noo, pogubili się chłopacy). Łatwa nie, ale na pewno bardzo ładna była i widokowa. I nie wiem czy to ten las i otaczająca zieleń tak na mnie podziałały, czy może dopadła mnie po prostu niemoc lub przyszło zapłacić frycowe za te szaleństwa na rowerze, ale na biegu jakoś nie bardzo chciało mi się gnać i lecieć w trupa. Nie było tych strasznych myśli, że uciekaj Bo, uciekaj przed następną, które zawładnęły mną na kiedyś na Ultramaratonie Podkarpackim. Po prostu biegłam.
Zalogowałam się na akceptowalnym (przekłamaniem byłoby stwierdzić, że komfortowym) tempie w okolicach 5:00-5:05 na km i tak ciągnęłam do mety. Nie wiem czy miałabym siły przyspieszyć jakbym poczuła oddech rywalki na plecach i czy wyszłabym z tej konfrontacji zwycięsko. Pewnie nie, wciąż kiepsko u mnie z bieganiem, zwłaszcza w 30 stopniowym upale. Na całe szczęście nie musiałam tego sprawdzać. Linię mety przebiegłam dziarskim krokiem i nawet nie padłam na koniec. Nuda panie, zero dramaturgii.
Trasa biegowa również była krótsza niż na standardowej ćwiartce, mierzyła ok. 9,7 km i stąd też taki wynik 47:46. Do całościowego czasu, który dla mnie na mecie wyświetlił się w postaci 2:17:03, trzeba więc chyba sporo doliczyć, aby był w miarę wiarygodny.
Na szczęście do zwycięstwa nic już nie trzeba doliczać! Jest moje! 8 minut przed następną, hopsa. Oczywiście wiem, że zawody lokalne, że to żaden sukces wygrać i że na „krajowych” to ledwo na drugą stronę wyników pewnie bym się dostała. A może i trzecią. Ale to zwycięstwo bardziej niż realny, ma dla mnie taki symboliczny wymiar. Że fajnie cię znowu widzieć Bo, że wracasz. Że jest moc i dzida na rowerze (uwielbiam!) oraz potrafię realizować założenia startowe :) (o bieganie pomartwię się jutro). Więc bardziej za to i trochę pewnie na zachętę ta piękna szklanka, skądinąd w różowym kolorze, to też nie może być przypadek.
Aha, i zapomniałabym, bo ilekroć słyszałam o tym z głośników, wiedziałam, że muszę o tym wspomnieć w relacji. Głównym sponsorem Triathlonu w Białce była firma Eurorap Andrzej Rapa – producent podłoża do hodowli pieczarek :)