Ojoj, tyle się rzeczy wydarzyło do momentu, zanim stanęłam na starcie Białka Triathlon, że sama nie wiem od czego zacząć. Przede wszystkim to wydarzał się strach. Naprawdę byłam ciut przerażona, a sytuacji nie ułatwiał fakt, że nie za wiele o sobie i swojej dyspozycji wiedziałam. Dziś łatwo jest mówić, Bo ty zawsze jojczysz, a potem dostajesz piątkę, ale ja naprawdę nie wiedziałam i nie było mi z tym dobrze.
Przerwa spowodowana kontuzją zrobiła swoje na ciele i w duszy, nastąpiły zmiany sprzętowe i światopoglądowe – to nie byłam już ja, ta sprzed dwóch lat :) Nie wiedziałam czy i w jakim stopniu frajda, którą mam z treningów rowerowych przełoży się na moc na zawodach. Nie miałam pewności czy już dogadani jesteśmy z Czesławem na dobre i czy obawy przed jazdą oreo są wyimaginowane czy prawdziwe. Dodatkowo ta treningowa, samodzielnie ogarniana, a raczej nieogarniana, plątanina. No i jak to szło w tych strefach zmian, najpierw kask czy oksy? Poza tym, po raz pierwszy od trzech lat, bieganie stało się moją najsłabszą, a nie najmocniejszą dyscypliną… Takie więc strachy, obawy i niepokoje miotały mną ostatnimi tygodniami. No i starsza też przecież jestem, co nie znaczy, że mądrzejsza, ale o tym w następnej kolejności, czytajcie dalej.
Kiedy układałam kalendarz startów kilka miesięcy temu i kiedy zobaczyłam, że na naszym ukraińskim triathlonowym pustkowiu, oddalone od siebie zaledwie o 40 km, dwie imprezy podczas jednego weekendu się szykują, nie zastanawiałam się długo i zapisałam się na obydwie. W sobotę sprint (a przecież wszyscy wiemy, że sprint to nie triathlon), w niedzielę ćwiarteczka – spokojnie dam radę, przetrę się przed sezonem, strefy zmian przypomnę i zrobię dwie mocne zakładki. Myślałam. Wspaniałomyślnie dodam, że myślałam, jaka to ja jestem sprytna. Ale im było bliżej do owego triathlonowego czerwcowego weekendu, im strach spowodowany opisaną wcześniej niewiedzą się pogłębiał, im częściej wizualizowałam sobie dwa starty dzień po dniu, tym większych obaw nabierałam. Na dodatek sobotni sprint z draftingiem miał być i dozwolonymi rowerami czasowymi (BTW WTF?) – który rower wziąć i jak uniknąć dzwona tudzież innej gleby? W mojej głowie naprawdę buzowało. Pomogła zjebka od MKONa, który oczywiście powiedział, że „zrobisz jak uważasz”, ale generalnie dał do zrozumienia, że pomysł dwóch startów w ciągu jednego weekendu do najlepszych nie należy. Dziękuję Ci Mentorze za ten bidon zimnej wody na głowę. I poproszę o następny, gdy znowu będę tak wspaniałomyślna. Ostatecznie więc – z racji docelowych startów na dłuższych dystansach – wybrałam, bezpieczniejsze też bo bez draftingu, niedzielne zawody 1/4 IM w Białce. A na wspomnianym sprincie w Okunince wystąpiłam w roli kibica, gdzie dzielnie dzwonkami mocy i własnym gardłem wspierałam Krisa i innych zawodników, co również jest fajne i bywa, że wyczerpujące prawie jak zawody.
Nie. W tym momencie jeszcze nie rozpocznie się relacja. Mówiłam przecież, że sporo rzeczy wydarzyło się „przed”. Proponuję więc, skoczcie po popkorn, wracajcie i czytajcie dalej.
Otóż. Postanowiliśmy sprawdzić nowy sposób transportu rowerów w volviaku (na stojaka w bagażniku). Aby to było możliwe, trzeba odkręcić temu, jednemu i drugiemu roweru siodełko. Z rowerem Krisa nie było problemu, łatwo dał się rozłożyć i złożyć, zarówno na start sobotni jak i niedzielny. Jeśli zaś chodzi o Czesława, to w sobotę wieczorem, gdy dotarliśmy do bazy noclegowej i zabraliśmy się za szykowanie sprzętu na jutro, to zrobiło się, delikatnie rzecz ujmując, gorąco. Otóż zginęła taka jedna mała część pod śrubkę do mocowania sztycy w ramie. Nie ma jej i już. Cały samochód przeszukany i parking dookoła też. Cały las schodzony i każda szyszka kopnięta w nadziei, że owa część leży właśnie pod nią. No nie ma i już. A bez tego małego czarnego ustrojstwa nie skręcimy Cześka, nie będzie jazdy, a więc i nici z mojego niedzielnego startu.
Ja rozumiem zaliczyć jeden falstart. W sobotę. Ale kurwa, drugi w niedzielę też? Mieć opłacone dwie imprezy w ciągu jednego weekendu, być na nich i nie wystartować w żadnej? Takie rzeczy tylko Bo. Chyba nie muszę pisać jak bardzo byłam zdołowana, smutna i wkurzona na siebie oraz rzeczywistość. Byłam, oj bardzo. Nie chciałam startować na pożyczonej czasówce, którą kolega (dziękuję) zaoferował się pożyczyć. Prowizorka silvertejpem też nie wchodziła w grę. Już bardziej widziałabym 3-godzinną podróż do domu po szosę Messiego. Tylko po co. Ja chciałam z Czesławem. W zasadzie po to tu przyjechałam, by sprawdzić jak nam się układa i czy będzie coś z tego w sezonie. Czesia chcę. Panie losie Czesława złożonego daj!
I gdy już pogodziłam się z faktem, że nie startuję i wytłumaczyłam głowie, że widocznie tak ma być. Gdy nawet poczułam, że schodzi ze mnie cały przedstartowy stres i obawy. Gdy ciut śmieszną wydała się mi już ta cała sytuacja, wtedy Kris nagle przybiegł z lasu, wziął ramę Czesława do góry pedałami, potrząsnął i… Wyleciało! Mały, czarny, pierdolony trójkącik, wyleciał sobie z rury jak gdyby nigdy nic. Tam się schował jebańczyk :) I tym samym, owym cudownym odnalezieniem na nowo otworzył mi możliwość startu.
Jeszcze nie ubrałam pianki, a już tyle przygód! Dalej było równie ciekawie i emocjonująco, zostawcie troszkę popkornu na jutro. Ciąg dalszy nastąpi.